Od marca banki centralne na świecie argumentowały, że ekstremalnie ekspansywna polityka pieniężna jest konieczna aby przeciwdziałać ryzyku deflacji spowodowanej recesyjnym szokiem. Deflacji nie ma, są za to pęczniejące bańki spekulacyjne. Rynek długu zaczyna jednak powoli dostrzegać igiełkę w postaci inflacji – na razie w USA. Pod koniec lipca ubiegłego roku rentwność amerykańskich obligacji 10-letnich spadła poniżej 0,55%. Fed był w pełnej kontroli na rynkami – drukował na potęgę, pompując wzrosty cen w obydwu głównych (i wielu pobocznych) klasach aktywów.
Wczoraj ta sama rentowność dotknęła 1,16% - czyli ponad dwukrotnie więcej i najwyżej od marca. Mogłoby się wydawać, że to nic specjalnego wobec rekordów na Wall Street i rynków oficjlanie świętujących szczepienia i oczekiwany powrót do normalności. Jednak nie łudźmy się, euforia rynkowa jest przede wszystkim oparta na monetarnym radykaliźmie i założeniu braku powrotu do normalności w tym zakresie. Inwestorzy zakładają, że Fed utrzyma rentowności obligacji nisko przy powracającym wzroście. Dlaczego więc tak się nie dzieje? To pewnego rodzaju paradoks, ale to co obecnie świętuje Wall Street może okazać się na dłuższą metę zabójcze, a już przynajmniej mocno problematyczne.
Ostatnie rekordy na indeksach to efekt dyskontowania znacznie większego niż wprowadzony do tej pory „pakietu wsparcia” (czy jak kto woli – rozdawnictwa). Rynki zakładają, że zachłyśnięci hossą Amerykanie przeznaczą sporą część otrzymanych sum na drog