- We wrześniu br. powódź spustoszyła znaczne obszary Polski południowo-zachodniej. Media relacjonowały to, co tam się dzieje, pokazując emocje i obawy, jakie towarzyszyły nieszczęśnikom dotkniętym przez kataklizm. Wielu Polaków w odruchu serca rzuciło się na pomoc powodzianom.
- Poza ludzkimi tragediami powódź ma także szerszy wymiar gospodarczy. I co, ciekawe niekoniecznie jednoznacznie negatywny zdaniem dr Marcina Mazurka, głównego ekonomisty mBanku.
Marcin Kuchciak: W narracji publicznej najczęściej koncentrujemy się na negatywnych skutkach powodzi, którą odczuł przede wszystkim Dolny Śląsk. A prawda jest taka, że szkody materialne trzeba kiedyś odbudować. Pamiętam, jak wyglądała kiedyś np. w Polsce bankowość komercyjna czy telekomunikacja. Oba sektory porzuciły stare rozwiązania, dokonały generacyjnej przemiany. I obecnie wyróżniamy się pod tym względem na tle o wiele bardziej zamożnych gospodarek, o czym często słyszę, gdy rozmawiam z inwestorami z USA czy Niemiec. Może kataklizm powodziowy jest szansą infrastrukturalną dla naszego kraju?
Marcin Mazurek: Gdy mowa o katastrofach naturalnych, to najczęściej w mediach pojawia się odniesienie do kosztów. I tu tak naprawdę zaczynają się pierwsze schody, bo z punktu widzenia gospodarki (i wpływu na podstawowe agregaty gospodarcze) jest to pojęcie, które nie mówi nic, bo wrzuca do jednego worka wiele różnych aspektów, mieszając je całkowicie. Chodzi o koszt akcji przeciwpowodziowej, odszkodowania dla podmiotów gospodarczych, koszt zniszczonego mienia (w tym kapitału produkcyjnego i nieprodukcyjnego). Dlatego moim zdaniem lepsze jest inne, bardziej uporządkowane podejście, które wyjaśnię szczegółowo w naszej rozmowie.
Zobacz również: Powódź w Polsce będzie kosztować dziesiątki miliardów złotych. Jak wpłynie na gospodarkę i PKB?
Na skutki powodzi można patrzeć z różnych punktów widzenia. Zacznijmy może od podejścia mechanicznego, w literaturze empirycznej występującego często pod nazwą efektów bezpośrednich i będącego spojrzeniem mocno skoncentrowanym na długim okresie – lub jak kto woli – spojrzeniem z dalekiej perspektywy, gdzie widać mało szczegółów.
Katastrofy naturalne prowadzą do zniszczenia kapitału, strat ludzkich – co przejawia się m.in. poprzez ograniczenie liczby przepracowanych godzin przez społeczeństwo, całkowity spadek zatrudnienia w wyniku uszkodzeń kapitału i zamknięcia firm, zgony ludności, oraz obniżenie łącznej produktywności, związane z utrudnieniami w transporcie, awariami i zniszczeniem infrastruktury. Zmniejszenie każdego z czynników produkcji wpływa na zmniejszenie PKB - prosta matematyka.
W mojej ocenie daleko bardziej precyzyjne jest jednak rozpatrywanie tego fenomenu jako pewnego ograniczenia potencjału gospodarki do produkcji. To tak jakby patrzeć na gospodarkę z bardzo odległej perspektywy, gdzie widać mało szczegółów.
Mechanizm jest prosty: mniej czynników produkcji, to mniej produktu. Dla osób zaznajomionych w większym stopniu z teorią ekonomii i podstawowym, neoklasycznym modelem wzrostu, gdy na gospodarkę znajdującą się w długookresowej równowadze (ang. steady state) spada katastrofa naturalna, to wypada ona z tej równowagi i zaczyna produkować mniej.
Od razu jednak zaczyna drogę powrotną do długookresowej równowagi, w tak zwanym międzyczasie osiągając wzrost produkcji szybszy niż w równowadze. Uwaga jednak: przejściowo produkt musi spaść. Fakt, iż potem przez pewien czas rośnie szybciej, niech nie przesłania tego, że rośnie z niższego poziomu. To jednak bardzo teoretyczne rozważania, ledwie pierwsze przybliżenie. W realnym świecie występują ograniczenia, które nie znajdują się w modelu: zmiany preferencji dotyczących oszczędności, zmiany bilansowe, zmiany kosztu kapitału itp. Bardzo często opisywane powyżej mechanizmy określane są w literaturze mianem bezpośrednich. Bezpośrednich, bo gdy coś zostaje zniszczone, to produkuje mniej.
Do tej pory mówiliśmy o efektach bezpośrednich. Można na zagadnienie jednak spojrzeć też z perspektywy cyklicznej/popytowej, czyli jak będzie wyglądać odpowiedź podmiotów gospodarczych na kataklizm.
Naturalnie. Wcześniej rozmawialiśmy o gospodarce na ścieżce długookresowej równowagi. Wiadomo jednak, że gospodarki falują. Przyczyniają się do tego różnego rodzaju szoki oraz ich efekty w postaci krótkoterminowych interakcji pomiędzy podmiotami gospodarczymi, które są następstwem dążenia do jakiejś równowagi. Czytelników, którzy mogą poczuć się zagubieni tymi wszystkimi równowagami uspokajam – tak konstruowane są modele. Ekonomiści lubią stosować przybliżenia świata, które prowadzą do jakiejś stabilności, czyli jak to się szerzej mówi – równowagi. Gdy modele mówiąc kolokwialnie „nie zbiegają”, wprowadza się do nich mechanizmy – bardzo często, zwłaszcza w modelach opisujących cykl gospodarki – gwarantujące osiągnięcie równowagi, które z kolei zakładają jakieś reguły działania polityki fiskalnej czy monetarnej. Ale to tak na marginesie.
W cyklicznej analizie gospodarek przyjmujemy, że skala wykorzystania czynników produkcji może się wahać (w perspektywie długoterminowej, wzrostowej nie ma to sensu, bo tłumaczy ona zupełnie inne zjawiska). Gdy gospodarka wykorzystuje czynniki produkcji w sposób pełny (bez nadgodzin), to wytwarza się produkt potencjalny. Można też używać czynników produkcji poniżej potencjału (ale nikt tego nie lubi). W pewnych momentach też firmy dają z siebie więcej, aby zaspokoić większy popyt. Pojawiają się nadgodziny, presja na wykorzystanie kapitału (np. ograniczenie przestojów technicznych, wyciąganie sprzętu z magazynów, który w normalnych warunkach nie pracuje), a gdzieś na końcu czai się inflacja (ale to pomińmy w myśl bardzo złotej zasady, aby pomijać tematy nieistotne dla głównego wywodu).
Funkcja produkcji jest agregatem wszystkich czynników produkcji w gospodarce pochodzących od milionów podmiotów gospodarczych. Nawet jeśli część z nich w wyniku katastrofy naturalnej jest wyłączona z produkcji, to inne działają, a nawet przejściowo mogą działać z przekroczeniem potencjału.
Zerknijmy na poniższą mapkę. Pokazuje ona zasięg powodzi w przypadku budynków (zaznaczone na zielono). W skali całych jednostek administracyjnych obszary objęte zniszczeniami nie mają charakteru masowego. Lokalnie - to katastrofa.
Źródło: geo.stat.gov.pl
Tym samym z jednej strony możemy mieć ubytek produkcji w wyniku zniszczenia czynników produkcji, a z drugiej kontrę w postaci większego wykorzystania tych czynników, które nie zostały katastrofą dotknięte. Może to występować zarówno na obszarach dotkniętych powodzią, jak i na obszarach sąsiednich.
Zobacz także: Powódź i giełda. Co działo się na GPW w 1997 roku? Czy będzie podobnie?
Samo zniszczenie czynników produkcji na danym terenie nie musi prowadzić do tego, że PKB spadnie lokalnie, jak i w skali całego kraju. Ostateczny wynik zależy od skali zniszczeń, siły popytu oraz czasu.
Tak. W tym momencie nasze rozważania robią się dużo ciekawsze. Część wydatków czy popytu to tzw. "business as usual", czyli dokładnie to, co podmioty wydałyby gdyby katastrofy naturalnej nie było. Z uwagi na fakt, że jednak się ona wydarzyła, część z tych wydatków przejściowo znika (inne potrzeby, brak możliwości realizacji), a część przesuwana jest w czasie "do przodu" (np. zakupy żywności na zapas).
Gdy woda opada, to rozpoczyna się odbudowa, a zatem pojawia się popyt, którego by nie było, gdyby nie kataklizm. I to jest właśnie efekt działania czasu, który umożliwia interakcje pomiędzy podmiotami gospodarczymi. Pojawiają się więc wydatki inwestycyjne na infrastrukturę, budowle, dobra kapitałowe, wydatki na ponowne uzupełnienie magazynów.
Gospodarstwa domowe, które tracą majątek stopniowo próbują go odbudować (dotyczy to budynków i budowli, ale także wyposażenia gospodarstwa domowego, które uległo zniszczeniu). To wszystko są elementy pozytywnie wpływające na popyt, a więc też na strumień PKB. Zaspokojenie tego popytu odbywa się sumptem czynników produkcji, które przetrwały oraz tych z całego kraju, przy czym pamiętajmy, że przez pewien czas mogą one dawać z siebie więcej. Import zaniedbujemy, choć oczywiście też będzie występował.
Obecnie jest na to w gospodarce przestrzeń, szczególnie po stronie przetwórstwa przemysłowego, które operuje poniżej możliwości produkcyjnych z uwagi na osłabienie eksportu i łańcuchów dostaw. Widzimy więc, że szok typu "powódź" wcale nie musi prowadzić do spadku produkcji. Wszystko zależy od popytu oraz szybkości, z jaką odbywa się odbudowa.
Pamiętajmy też, że powódź rozegrała się w ciągu jednego miesiąca. Podstawową jednostką statystyczną jest kwartał. Przejście od stanu klęski żywiołowej do odbudowy może odbyć się w ramach jednej jednostki "rozliczeniowej", a więc statystycznie być może nawet nie zauważymy dołka i górki, zwłaszcza dla całej gospodarki. Paradoksalnie możemy mieć też do czynienia z sytuacją, w której aktywność gospodarcza w danej jednostce rozliczeniowej czasu po prostu wzrośnie, choć raczej nie w tym przypadku, bo powódź rozegrała się akurat w końcówce kwartału.
A co mówią badania naukowe w tej tematyce?
Niektórzy naukowcy wskazują nawet na pozytywny, długoterminowy efekt odbudowy kapitału w postaci instalacji maszyn i urządzeń o wyższej produktywności (bardziej zaawansowanych technologicznie). Choć inni są zdania, że regularne zalewanie może mieć długoterminowo niekorzystny wpływ na formację kapitału w ogóle na obszarach objętych zagrożeniem oraz konieczność skupienia wysiłków publicznych i prywatnych na budowaniu kapitału ochronnego, nieproduktywnego, odciągającego środki finansowe, które przeznaczone byłyby w alternatywnym świecie na zastosowania produktywne.
Aby pojawił się popyt, bilanse podmiotów gospodarczych muszą być na tyle silne, żeby umożliwić wzrost wydatków. Wspomagająco może pojawić się transfer od jednostek z silniejszymi bilansami (rząd, darowizny), kredyty lub/i wypłaty ubezpieczeń. W ekstremalnej, ogólnoświatowej skali widzieliśmy to podczas pandemii. W artykule opublikowanym w ramach opracowań Banku Japonii autorzy wskazują liczne odniesienia literaturowe do tej konieczności ochrony bilansów.
Być może najbardziej przekonywującym dowodem jest case study opisujące efekty trzęsień ziemi na Haiti oraz w Nowej Zelandii. W pierwszym przypadku odnotowano znaczny, negatywny wpływ na PKB. W tym drugim był on słabo identyfikowalny. Główną różnicą było to, że w tym pierwszym przypadku straty były ledwie w 1% ubezpieczone, w drugim w 80%.
Źródło: mBank
Zobacz także: Znamy prognozy łącznych kosztów powodzi. Rosną straty wywołane powodzią
W tych wszystkich rozważaniach nie było bezpośredniego odniesienia do pewnej specyficznej gałęzi gospodarki. Powódź dotknęła nie tylko obszary zurbanizowane. Ucierpiało też rolnictwo. A ono operuje w dużej mierze na bazie aktywa w postaci odpowiedniej jakości ziemi.
Zgadza się. Rolnictwo to szczególny przypadek, gdyż używa ono jednego z czynników produkcji, który jest bardzo trudno odnawialny, czyli glebę. Powodzie powodują zniszczenie zbiorów w sposób bezpośredni (zatopienie tego, co aktualnie rosło i nadawało się do zbioru) oraz pośredni przez nadmierne nawodnienie gleby i powodowanie gnicia bryły korzeniowej roślin.
Co więcej, czym innym były naturalne wylewy rzek, które ludzkość od tysięcy lat wykorzystywała jako przynoszące odżywcze osady, a czym innym obecne powodzie, które powodują erozję gleb, porywając jej wierzchnią, żyzną warstwę, zostawiając dodatkowo pobojowisko śmieci i często szkodliwych substancji. Wilgotna gleba to też środowisko sprzyjające rozwojowi bakterii i grzybów. Zwykle zniszczeniu ulega też infrastruktura towarzysząca uprawom czy hodowli, w tym irygacyjna, ale też w postaci fizycznego kapitału (maszyny i urządzenia, budynki, magazyny). Zwierzęta hodowlane giną lub zostają przemieszczone w nieznanym kierunku. Literatura tematu jest dość zgodna - największe problemy powodzie powodują właśnie w rolnictwie, a w szczególności w małych gospodarstwach.
Na koniec przejdźmy do jakiegoś skwantyfikowania zjawiska powodzi jako czynnika wpływu na gospodarkę. Z jakimi skutkami kataklizmu w pieniądzu możemy się liczyć?
W przypadku powodzi z 1997 roku, która - wszystko na to wskazuje - była bardziej dotkliwa niż ta obecnie, szacunki kosztów wskazują na 12 mld ówczesnych złotych. No właśnie - koszty. Jak wspomniałem wcześniej, nie wiadomo dokładnie w tym zakresie określić, co jest stratą majątkową, kosztami akcji powodziowej czy ubytkiem w strumieniu PKB - nie znalazłem żadnego opracowania na ten temat.
Gdyby to nie był rok 1997, a 2010, to można byłoby pokusić się o jakąś estymację panelową lub poszukać różnic w różnicach, aby jednak ten wpływ na PKB wyznaczyć. Jednak papierowe dane z 1997 roku skutecznie do tego zniechęcają. Musimy się zadowolić tym co mamy.
W odniesieniu do ówczesnego PKB kraju straty wyniosły 2,6% - nie tak wcale mało. Gdyby odnieść to do samych regionów to wyjdzie nawet 10% ich produktu. Samą wartość tego kosztu można przełożyć na obecne warunki po prostu dokonując korekty o inflację (wyjdzie wtedy około 35 mld zł, a więc 1% ubiegłorocznego PKB). Znów jednak tej liczbie brakuje sensu, bo są w niej gruszki, śliwki i mandarynki.
Z pewną dozą pewności można jednak stwierdzić, że to szacunek i tak na wyrost. Po pierwsze, udział terenów objętych powodzią w tworzeniu wartości dodanej skurczył się od 1997 roku o 3 pp (było 26,1%, jest 22,7%). Po drugie, dotyczy to w szczególności wszystkich sektorów unisono. Po trzecie, idziemy w mniejszą skalę strat, zwłaszcza w infrastrukturze miejskiej, która jest bardzo kosztowna (kilka rzędów wielkości niższa skala zniszczeń we Wrocławiu).
To na pewno nie jest więc liczba, która odpowiada wartości pomocy niezbędnej do udzielenia przez rząd. Gdyby przyjąć szacunki na bazie japońskich doświadczeń powodziowych, średnia powódź "warta" w stratach kapitału 0,2% PKB regionu (poprzedzającego powódź) zniszczyłaby 0,2% strumienia PKB w pierwszym roku, ale odrobiła 0,7% w kolejnych dwóch latach.
Tegoroczna powódź średnia z pewnością nie jest. Zapewne nie popełni się dużego błędu, mnożąc efekty przez 5. W pierwszym roku spadek PKB w dotkniętych województwach wyniósłby 7 mld zł, co w odniesieniu do PKB całego kraju stanowiłoby coś pomiędzy 0,1-0,2%. Liczba jest zapewne zawyżona, gdyż szacunki nie uwzględniają pozytywnych efektów przestrzennych opisanych w badaniu z USA. Ale niech tam, przyjmijmy właśnie taką. Dużo ciekawiej robi się w kolejnych latach. Jeśli pozytywne efekty pomnożymy również przez 5, kolejne dwa lata przyniosą odbudowę PKB w wysokości 0,8% w skali całego kraju. Reasumując, przy dość konserwatywnych założeniach ogólnopolski spadek PKB z tytułu powodzi wyniesie pomiędzy 0,1-0,2% a następująca po nim odbudowa doda łącznie w dwóch kolejnych latach 0,8% PKB.
0,8% PKB w kolejnych dwóch latach to ponad 24 mld zł (licząc w PKB z 2022 roku, a obecnie nominalny PKB rośnie jak na drożdżach i można nawet przyjąć grubo ponad 30 mld zł). Zakładając bardzo konserwatywnie, rząd ściągnie z tego tytułu 0,2% PKB w podatkach. Na jeden rok wychodzi 3 mld zł (na dwa 6 mld zł). Przyjmując, że właśnie w takich okolicznościach teoria wspiera użycie długu publicznego, to co najmniej na kwotę 3-6 mld zł rząd mógłby się nawet dodatkowo zadłużyć w celu podstawienia siatki bezpieczeństwa pod bilanse podmiotów gospodarczych. To daje całkiem sporą przestrzeń, tym bardziej że ostatnio pojawiły się rezerwy, które rząd może przesunąć.
Przy założeniu "odrobienia lekcji" z doświadczeń 1997 roku, odbudowa może być całkiem szybka, a ochrona bilansów podmiotów gospodarczych - skuteczna. W tym momencie - zupełnie inaczej niż wówczas - rząd ma do dyspozycji sporą pulę środków unijnych, które można rozpisać na projekty dokładnie związane z odbudową oraz zabezpieczeniem przeciwpowodziowym (same odszkodowania to osobna sprawa). Środki unijne są "znaczone" i nie można byłoby ich wykorzystać na nic innego.
Zobacz także: W Niemczech kryzys, w Polsce cud - uważa prezes NBP. Inflacja w celu dopiero w 2026
Komentarze
Sortuj według: Najistotniejsze
Nie ma jeszcze komentarzy. Skomentuj jako pierwszy i rozpocznij dyskusję