Reklama
WIG82 409,18+1,04%
WIG202 424,11+1,22%
EUR / PLN4,32+0,08%
USD / PLN4,00+0,32%
CHF / PLN4,42+0,21%
GBP / PLN5,05+0,21%
EUR / USD1,08-0,24%
DAX18 499,20+0,12%
FT-SE7 958,23+0,33%
CAC 408 240,22+0,43%
DJI39 760,08+1,22%
S&P 5005 248,49+0,86%
ROPA BRENT86,55+0,99%
ROPA WTI81,82+0,12%
ZŁOTO2 193,05+0,06%
SREBRO24,40-0,69%

Masz ciekawy temat? Napisz do nas

twitter
youtube
facebook
instagram
linkedin
Reklama
Reklama

wpływ opec na ropę naftową

Inflacja. Od wielu miesięcy z ust osób odpowiadających za finanse państwa słyszymy że jest przejściowa, nie trzeba się nią martwić, bo przecież wynagrodzenia rosną w szybszym tempie, że jest ceną za dynamiczny wzrost gospodarczy i błyskawiczną odbudowę koniunktury po pandemicznym kryzysie. Prezes Narodowego Banku Polskiego wielokrotnie powtarzał, że wzrost cen i usług jest spowodowany takimi czynnikami, które nie są zależne od polityki banku centralnego, zaś premier Morawiecki otwarcie twierdził, że inflacja „przyszła do nas” z Rosji i Unii Europejskiej, jednocześnie wskazując na to, że niemal wszystkie kraje borykają się z problemem błyskawicznie rosnących cen. Niedługo po tym jak odczyt wskaźnika CPI kolejny miesiąc z rzędu okazał się wyższy, niebezpiecznie zbliżając się do dwucyfrowych wartości, Adam Glapiński stwierdził, że inflacja jednak nie jest przejściowa, lecz… uciążliwa. Nie da się ukryć, że temat dynamicznie rosnących cen jest nie tylko emocjonujący, ale również skrajnie upolityczniony - rząd, NBP i sympatyzujące z nimi media robią wszystko, aby odciąć się od odpowiedzialności za wysoką inflację, wskazując na stojące za nią czynniki zewnętrzne i jednocześnie chwaląc się „stwarzaniem odpowiednich warunków do walki z drożyzną”. Po drugiej stronie mamy opozycję lansującą hasła w stylu „PIS=drożyzna” i niezależne od rządu media, które prześcigają się w jak najbardziej pomysłowym zrzucaniu całej winy za obecny stan rzeczy na nieudolność banku centralnego i „rozdawnictwo” ekipy rządzącej. Jak zatem jest naprawdę? Czy wysoka inflacja w Polsce jest spowodowana czynnikami zewnętrznymi, czy może napędzają ją działania rządu i banku centralnego?

 

Inflacja jest zawyżona czy zaniżona?

Zacznijmy od tego, że to, co powszechnie nazywane jest „inflacją konsumencką” to po prostu odczyt wskaźnika CPI, bazującego na tzw. koszyku inflacyjnym, w którym konkretne kategorie produktów i usług mają różne wagi procentowe. Za obliczanie wskaźnika CPI w Polsce odpowiada Główny Urząd Statystyczny, który w marcu każdego roku przeprowadza rewizję składu koszyka inflacyjnego. To oczywiście elementarna wiedza, jednak często można odnieść wrażenie, że wiele osób nie rozumie co i w jakim stopniu wpływa na ostateczny wynik procentowy wskaźnika CPI (najczęściej twierdząc, że jest on znacznie zaniżony).

Koszyk inflacyjny ma w jak najlepszym stopniu odzwierciedlać wydatki przeciętnego gospodarstwa domowego, jest więc skazany na statystyczne uogólnienie

W tegorocznym koszyku - tradycyjnie już - największą wagę (27,77%) mają żywność i napoje bezalkoholowe. Na drugim miejscu, z 19,14% udziałem, znajduje się „użytkowanie mieszkania i nośniki energii” (obejmujące m.in. ceny prądu i gazu). Na trzecim miejscu koszyka inflacyjnego znajdują się koszty transportu, z udziałem 8,88%. Co ciekawe, udział tej kategorii, obejmującej przede wszystkim ceny paliw, spadł o ponad 1 pkt. procentowy w porównaniu do koszyka inflacyjnego z 2020 r. (9,89%). Gdyby mierzyć wzrost cen i usług konsumenckich koszykiem inflacyjnym z zeszłego roku, wskaźnik CPI byłby jeszcze wyższy niż jest obecnie (7,8% r/r w listopadzie, wg danych GUS), ze względu mocno drożejące paliwa.

Reklama

URL Artykułu

 

Co drogiego to nie my, tylko… oni

Na samym początku warto postawić sprawę jasno - twierdzenie, że rosnąca od wielu miesięcy inflacja jest spowodowana wyłącznie nieudolnymi działaniami rządu i opieszałością NBP to ekonomiczny dyletantyzm albo też próba wpisania się w to, co inni po prostu chcą usłyszeć, bez względu na to ile jest w tym prawdy.

Nie da się bowiem opisać źródeł obecnego trendu wzrostowego inflacji w Polsce bez wyjścia poza granice kraju i spojrzenie chociażby na sytuację rynku surowców energetycznych.

 

Ropa naftowa

Reklama

28,6%, 33,9%, 36,6%… to skala wzrostu cen paliw na polskich stacjach w perspektywie rocznej z ostatnich trzech miesięcy (wrzesień-listopad). Baryłka ropy BRENT, która jest benchmarkiem cenowym dla polskich rafinerii, obecnie kosztuje prawie 80 dolarów i jest droższa o ponad 53% niż rok temu. Po zeszłorocznych spadkach na rynku ropy, spowodowanych m.in. pandemicznym załamaniem popytu na paliwa, od kilku miesięcy trwa trend wzrostowy, związany z rosnącym zapotrzebowaniem i lokalnymi niedoborami (np. W Wielkiej Brytanii).

Obecny wzrost cen paliw na stacjach można więc tłumaczyć w prosty sposób -

efektem niskiej zeszłorocznej bazy, kiedy paliwa były po prostu nienaturalnie tanie i niemal pewnym było to, że tak niskich cen nie uda się utrzymać w czasie. W praktyce nie jest to jednak aż tak proste - w zeszłym roku problemem na rynku ropy była jego nadwyżka, obecnie zaś to obawy o zbyt niski wolumen produkcji windują ceny surowca. Istotny wpływ na wzrost notowań ropy miały również drożejące gaz ziemny i węgiel, skłaniające do tego, by to ropa stała się tymczasowym zamiennikiem paliwa służącego do produkcji energii elektrycznej. Drożejące paliwa transportowe to także pokłosie polityki prowadzonej przez kartel OPEC+, który bardzo opieszale wycofuje się z pandemicznych limitów produkcji. Trudno się temu dziwić - dla członków kartelu, takich jak m.in. Arabia Saudyjska czy Rosja, wyższe ceny surowca oznaczają większe wpływy do budżetu z tytułu jego sprzedaży.

Ktoś mógłby zauważyć, że koszty transportu to zaledwie niecałe 9% wagi całego koszyka inflacyjnego,

więc rosnące ceny paliw nie powinny mieć aż tak dużego wpływu na ostateczny odczyt wskaźnika CPI. To jednak dość krótkowzroczne spojrzenie, pomijające rolę ropy naftowej w logistyce. Wg danych GUS, w Polsce ponad 80% transportu towarowego (w tym produktów spożywczych) stanowi transport drogowy, który jest zależny również od cen paliw. Drożejący olej napędowy to zatem nie tylko wyższy koszt na stacjach paliw, ale również w sklepach.

 

Reklama

 

Gaz ziemny i węgiel

W listopadzie prąd i gaz były o 13,4% droższe niż rok temu, jednak to nie pierwszy miesiąc, w którym wzrost cen jest dwucyfrowy. Podobnie jak w przypadku paliw, nie da się zrozumieć gwałtownych wzrostów cen energii bez spojrzenia na globalne rynki surowców. W przypadku gazu ziemnego i węgla pandemia również zachwiała dotychczasową równowagę popytowo-podażową. W połowie zeszłego roku mieliśmy do czynienia ze znaczącymi nadwyżkami zarówno jednego, jak i drugiego, co skutkowało gwałtownymi ograniczeniami produkcji. Na początku tego roku globalny przemysł zaczął jednak dynamicznie się odradzać, szybko wykorzystując zapasy surowców z zeszłego roku. Dość płynnie doszło więc do sytuacji, w której nadpodaż zamieniła się w niedobór, windujący zarówno ceny gazu ziemnego, jak i węgla.

Ten pierwszy jest dziś o prawie 60% droższy niż rok temu i to mimo tego, że jego cena na światowych rynkach spadła od końca października o ponad 35% (z 6,15 do 3,95 USD/mln BTU). Gaz ziemny od lat jest wykorzystywany przez Rosję, która zaopatruje Europę w błękitne paliwo, do wywierania wpływów na arenie międzynarodowej. Tak też było w ostatnich tygodniach, kiedy to Rosja celowo ograniczała przesył gazu m.in. przez gazociąg jamalski, jednocześnie wprost sugerując, że niedoborom gazu w Europie można postawić kres… udzielając Gazpromowi certyfikacji na ukończony już kontrowersyjny gazociąg Nord Stream 2.

Spadkom cen gazu w najbliższym czasie nie będzie również sprzyjać rosnące napięcie na granicy rosyjsko-ukraińskiej i potencjalna groźba inwazji rosyjskich wojsk. Oczywiście, ceny gazu ziemnego dla gospodarstw domowych w Polsce są ustalane przez Urząd Regulacji Energetyki, który musi zatwierdzić wszystkie zmiany stawek zaproponowane przez dostawców.

W tym roku ceny gazu poszły w górę trzykrotnie:

  • w maju (o 5,6%),
  • lipcu (aż o 12,4%)
  • we wrześniu (o 7,4%),

jednak za każdym razem podwyżki były znacznie niższe niż wzrost cen gazu na rynku hurtowym. Niedawno poznaliśmy też zatwierdzone przez URE stawki za prąd i gaz na 2022 r. - nowa taryfa na obrót energią elektryczną zakłada wzrost rachunków za prąd dla gospodarstw domowych średnio o 24%. Jeszcze mocniej wzrosną taryfy na sprzedaż gazu ziemnego, które przełożą się na przeciętny wzrost opłat za gaz o ponad 40%.

Reklama

Na podobny komfort z góry ustalonych taryf za prąd i gaz nie mogą jednak liczyć przedsiębiorstwa, których nie obowiązują stawki zatwierdzane przez URE. W przypadku dużych zakładów przemysłowych wzrost ceny gazu ziemnego oznacza wyższe koszty produkcji (np. nawozów w zakładach azotowych, co może przełożyć się na dalszy wzrost cen produktów rolnych w najbliższych miesiącach).

URL Artykułu

 

Wzrost cen prądu - wina UE?

Tegoroczne zawirowania na rynku surowców energetycznych mają swoje bezpośrednie przełożenie na rosnące ceny prądu. Poza drożejącym węglem (który i tak jest znacznie tańszy niż jeszcze kilka tygodni temu, przed październikowym mini-krachem), który w Polsce odpowiada za ponad 80% produkcji energii elektrycznej, na globalne niedobory prądu wpłynęły również warunki atmosferyczne (m.in. długotrwała flauta na Morzu Północnym, Bałtyckim, a także u wybrzeży Wielkiej Brytanii, która znacząco obniżyła produkcję energii z turbin wiatrowych i zmusiła poszczególne kraje do zaspokajania popytu energetycznego m.in. gazem ziemnym, co również przyczyniło się do wzrostu jego notowań). Nie sposób jednak pominąć jednego z aspektów, o którym wspominał premier Mateusz Morawiecki, gdy twierdził, że za rosnącą inflację można obwiniać Unię Europejską. Chodzi tutaj o unijny system handlu prawami do emisji CO2, węgla i paliw, który ma za zadanie przyspieszyć zieloną transformację energetyki i przemysłu.

Jego założenia są dość proste -

emitenci szkodliwych gazów cieplarnianych (w tym również elektrownie konwencjonalne) muszą wykupić prawa do emisji, a przedsiębiorstwa korzystające z „czystej energii” otrzymują je za darmo i mogą nimi handlować, odsprzedając je firmom, które emitują gazy cieplarniane w ramach prowadzonej działalności. Limit uprawnień znajdujących się w obiegu rynkowym jest systematycznie obniżany, co ma w „naturalny” sposób zmniejszać emisyjność europejskiego przemysłu - malejąca podaż oznacza systematycznie rosnącą cenę uprawnień (dla przykładu: cena praw do emisji 1 tony dwutlenku węgla wzrosła o ponad 130% w porównaniu do zeszłego roku i obecnie dochodzi do 77 euro).

Reklama

Tak się akurat składa, że przez dekady zaniedbań i odkładania problemu na później, polska energetyka jest jedną z najbardziej emisyjnych w Europie, dlatego też systematyczny wzrost cen praw do emisji wyjątkowo mocno uderzy w ceny prądu. Podobnie jak w przypadku cen gazu, stawki za energię elektryczną dla gospodarstw domowych również muszą być zatwierdzone przez URE i obecnie nie odzwierciedlają dynamiki wzrostu notowanej na rynku kontraktów terminowych (notowanych na Towarowej Giełdzie Energii), nie było jednak trudnym do przewidzenia, że wzrost taryf na kolejny rok będzie dwucyfrowy.

Ceny prądu na rynku hurtowym nie są natomiast w żaden sposób regulowane, co oznacza że przedsiębiorstwa muszą wkalkulować rosnące ceny energii w koszty operacyjne. To zaś oznacza rosnące koszty produkcji, które finalnie i tak są odczuwane przez konsumentów. Widać to m.in. w odczytach inflacji producenckiej i to nie tylko w Polsce - wskaźnik PPI w listopadzie bił rekordy m.in. w Stanach Zjednoczonych (9,6% r/r, najwięcej w historii porównywalnych odczytów) w Niemczech (19,2% r/r; najwyższy odczyt od 1951 r.), a także w całej strefie euro (dane za październik: 21,9% r/r i 5,4% m/m, co jest najwyższym wynikiem w historii odczytów, czyli od 2000 r.). W Polsce listopadowa inflacja producencka wyniosła natomiast 13,2% r/r, a w październiku było to 11,8% w porównaniu do poprzedniego roku. Nie trzeba chyba wspominać o tym, że istotna część inflacji odczuwanej przez przedsiębiorstwa jest przerzucana na konsumentów, co objawia się rosnącym wskaźnikiem CPI.

 

Wymienione wyżej czynniki są jednymi z najważniejszych źródeł inflacji, które pochodzą z zewnątrz.

Można byłoby dodać do tego jeszcze zerwane globalne łańcuchy dostaw, problemy z ciągłością produkcji w wielu branżach, braki kadrowe w kluczowych segmentach logistycznych czy chociażby niedostatek półprzewodników, który winduje ceny rozmaitych produktów elektronicznych, a także samochodów osobowych i użytkowych.

 URL Artykułu

Reklama

 

Inflacja nie tylko z zewnątrz

Znacznym błędem byłoby jednak twierdzenie, że gwałtownie rosnąca inflacja pochodzi głównie „z zewnątrz” i że zarówno rząd, jak i Narodowy Bank Polski nie powinny mieć sobie nic do zarzucenia. Trudno winić rządzących za rosnące ceny paliw i surowców energetycznych na globalnych rynkach, z pewnością jednak podejmowane przez nich decyzje przyczyniły się do postępującej drożyzny.

 

Polityka pieniężna NBP

Prezes banku centralnego Adam Glapiński od miesięcy powtarzał, że rosnąca inflacja nie bierze się z czynników monetarnych i że NBP nie ma na nią żadnego wpływu. Wcześniej jednak prezes NBP uparcie twierdził, że „inflacja jest czymś, czym w obecnych czasach powinniśmy martwić się najmniej”, utrzymując swoje zdanie jeszcze na początku tego roku, kiedy wiadomo było już, że globalna gospodarka bardzo szybko odradza się po pandemicznym zastoju i że presja inflacyjna może zacząć gwałtownie przybierać na sile. Jednocześnie NBP bardzo radykalnie zareagował na zeszłoroczny koronawirusowy kryzys, błyskawicznie obniżając stopy procentowe, w tym stopę referencyjną do historycznie niskiego poziomu 0,1% z wcześniejszych 1,5%.

Ekspansywna polityka monetarna nie ograniczyła się jednak wyłącznie do ścięcia oprocentowania banku centralnego do niemal zerowego poziomu

NBP uruchomił pierwszy w swojej historii program luzowania ilościowego, w ramach którego wciąż skupuje z rynku wtórnego obligacje Skarbu Państwa i gwarantowane przez państwo (emitowane przez Polski Fundusz Rozwoju i Bank Gospodarstwa Krajowego) za wyemitowane, bądź jak często się to określa: „dodrukowane”, do tego celu pieniądze. Obligacje wyemitowane przez PFR i BGK posłużyły do sfinansowania programów pomocowych, w tym rządowych Tarcz Antykryzysowych. Problem w tym, że pośrednio zostały one sfinansowane przez pieniądze wyemitowane na ten cel przez NBP. Co więcej, kwoty liczone w dziesiątkach miliardów złotych nie są wliczane w budżecie państwa po stronie długu, po to by nie przekroczyć konstytucyjnego 60% limitu zadłużenia do wartości PKB.

Reklama

O ile trudno krytykować NBP za reakcję na widmo globalnego spowolnienia gospodarczego, jaką było ścięcie stóp procentowych i uruchomienie programu skupu aktywów, o tyle kontrowersje wzbudzała już skala podjętych działań (w połowie zeszłego roku nawet jeden z członków RPP, Łukasz Hardt, krytykował NBP za zbyt mocne obniżenie oprocentowania), która w ostatnich kwartałach stymulowała akcję kredytową, podbijała ceny na rynku nieruchomości i zwiększała ogólną konsumpcję.

Jakby tego było mało,

po nadgorliwej reakcji w marcu zeszłego roku, Rada Polityki Pieniężnej wykazała się wyjątkową opieszałością w ostatnich, kluczowych dla obecnych odczytów inflacji, miesiącach. Gdy w maju tego roku wskaźnik CPI (4,7% r/r) pierwszy raz „odkleił się” na ponad 1 pkt procentowy od górnych widełek celu inflacyjnego (2,5% +/- 1 pkt proc.) NBP nie zareagował w jakikolwiek sposób i nawet minimalnie nie podniósł niemal zerowych stóp procentowych, ani nie zrezygnował z programu QE, przekonując że wzrost inflacji jest przejściowy i nie utrzyma się do końca roku.

Po kolejnych, coraz wyższych odczytach inflacji konsumenckiej, polski bank centralny wciąż zaklinał rzeczywistość, a prezes Glapiński na wszelkie możliwe sposoby przekonywał, że podnoszenie stóp procentowych byłoby błędem. Polityka ta była utrzymywana mimo tego, że kraje rozwijające się z naszego regionu już od pewnego czasu normalizowały swoją politykę pieniężną - dla przykładu: cykl podwyżek stóp procentowych na Węgrzech rozpoczął się w czerwcu, a w Czechach już w maju.

Na pierwszą podwyżkę stóp procentowych NBP kazał czekać aż do października,

w listopadzie RPP podniosła stopę referencyjną do 1,25%, a na ostatnim w tym roku, grudniowym posiedzeniu oprocentowanie wzrosło do najwyższego od 2015 r. poziomu 1,75%. Ta reakcja jest jednak znacznie opóźniona, szczególnie że na skutki podwyżek oprocentowania trzeba będzie czekać co najmniej kilka miesięcy, podczas gdy wskaźnik CPI w listopadzie wybił 7,8%. Może zatem okazać się, że zanim - wcześniej „chwilowa”, a obecnie „uciążliwa” - inflacja zacznie spadać, osiągnie dwucyfrową wartość, częściowo przez opieszałość naszego banku centralnego.

Prezes Glapiński na konferencji po grudniowej podwyżce stóp procentowych przekonywał, że zarzuty o zbyt późną reakcję RPP na rosnącą inflację są bezpodstawne. Dodał też, że porównywanie naszej sytuacji z innymi gospodarkami regionu nie ma zbyt wiele sensu, ponieważ każdy kraj ma swoją własną specyfikę. Nie da się jednak ukryć, że np. u naszych południowych sąsiadów, którzy znacznie wcześniej i radykalniej zaczęli zacieśniać politykę pieniężną (pięć podwyżek stóp procentowych w tym roku, do obecnego poziomu 3,75% stopy referencyjnej), inflacja konsumencka w listopadzie wyniosła „zaledwie” 6%. Bez wątpienia Czesi znacznie szybciej niż Polska uporają się z rosnącą inflacją

Reklama

 

 

Polityka rządu w kwestii praw do emisji

Premier Morawiecki i politycy rządowej koalicji jednogłośnie obarczają winą za rosnące ceny energii unijny system handlu prawami do emisji gazów cieplarnianych. Jak to najczęściej bywa w przypadku wypowiedzi polityków, jest to prawda jedynie w części - tej, która akurat jest korzystna dla rządu. Nie da się bowiem ukryć, że system EU-ETS (Europejski System Handlu Emisjami), realizujący unijną politykę klimatyczną, jest skonstruowany tak, aby prawa do emisji były coraz droższe, a korzystanie z „brudnych” źródeł energii coraz mniej opłacalne. Nie jest to żadna tajemnica, szczególnie że ETS działa od szesnastu lat.

Polska będzie płacić coraz wyższą cenę za przestarzały system energetyczny, którego miks składa się głównie z paliw kopalnianych. Jest to oczywiste zaniedbanie, za które winić można w zasadzie wszystkie poprzednie koalicje rządzące.

Przedstawiciele rządu, obwiniający system ETS za rosnące ceny m.in. prądu, pomijają jednak jeden bardzo istotny fakt -

Reklama

Polska co roku otrzymuje pulę darmowych praw do emisji, które sprzedaje na europejskich giełdach energii, zasilając tym samym państwowy budżet. W zeszłym roku Skarb Państwa zarobił na tym ponad 12 mld złotych, w 2021 r. - ze względu na rekordowe ceny praw do emisji, przekraczające nawet 80 euro za tonę - kwota ze sprzedaży przekroczyła 20 mld złotych. Zgodnie z prawem, połowa dochodu ze sprzedaży praw do emisji musi pójść na cele związane z ekologią i transformacją energetyczną w kierunku źródeł bezemisyjnych. Reszta pieniędzy może zostać wydana przez państwo na dowolny cel, wspomagając jego budżet.

I w przypadku Polski do końca nie wiadomo na co zostały wydane środki ze sprzedaży darmowych praw do emisji

Nic nie wiadomo jednak o tym, aby rząd wykorzystał je do zmniejszenia obciążeń dla elektrowni węglowych, które są prowadzone niemal wyłącznie przez spółki, których czołowym akcjonariuszem jest właśnie Skarb Państwa. Dla ścisłości warto przypomnieć, że zyski ze sprzedaży praw do emisji od lat roztapiały się w budżecie Polski (również za rządów koalicji PO-PSL) i tak naprawdę nie wiadomo na co wykorzystano te miliardy złotych.

Nie da się zatem ukryć, że za wzrostem cen energii stoi również nieudolność i krótkowzroczność polskich władz

Środki ze sprzedaży darmowych praw do emisji były wykorzystywane przez Polskę do łatania dziury budżetowej od lat, również teraz, gdy ceny 1 tony praw do emisji CO2 są rekordowo wysokie i przynoszą ogromne dochody.

Mimo tego, od 2021 r. obowiązuje tzw. opłata mocowa ustalana przez URE, która ma „zapewnić bezpieczeństwo energetyczne gospodarstwom domowym” i środki z której mają być przeznaczone na modernizację sieci elektrycznych i elektrowni. W 2021 r. jej wysokość, zależna od zużycia prądu wynosi od 1,87 PLN do 10,46 PLN miesięcznie, zaś w przyszłym roku będzie to już od 2,37 PLN do 13,25 PLN każdego miesiąca.

Zrzucanie pełnej winy za drożejącą energię na europejski system handlu emisjami jest więc czystą demagogią i próbą spłycenia wielowątkowego problemu.

Reklama

 URL Artykułu

 

To oczywiście nie wszystko, co można byłoby zarzucić rządowi w kwestii przyczyniania się do rosnącej inflacji

Temat jest wyjątkowo szeroki, a dla rosnących cen nie bez znaczenia pozostają słaby polski złoty (w pewnym momencie nawet celowo osłabiany przez NBP, po to by sprzyjać eksportowi), który odbija się na cenach paliw czy polityka fiskalna, która nakłada kolejne obciążenia na przedsiębiorców (opłata cukrowa, podatek handlowy, zmiany podatkowe w Polskim Ładzie, itd.), którzy zaś finalnie przerzucają je na konsumenta, który odczuwa wzrost cen produktów i usług.

URL Artykułu

Czytaj więcej

Artykuły związane z wpływ opec na ropę naftową