Donald Trump szedł po władzę, obiecując m.in. odbudowę potęgi amerykańskiego przemysłu i likwidację deficytu w wymianie towarowej z Chinami. Posługując się dość topornymi metodami, wywołał wojnę handlową. Joe Biden wcale nie zamierza ustępować Chińczykom, ale wojnę chce zmienić w wyścig, sięgając po bardziej subtelne narzędzia niż jego poprzednik. Problem w tym, że losy wyścigu o miano największej gospodarki świata wydają się już przesądzone.
Właśnie minął rok od uroczystego podpisania wstępnej umowy pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Kończyła ona otwarty konflikt handlowy, embarga i wymianę ceł między mocarstwami.
Ubiegłotygodniowa zmiana gospodarza Białego Domu nie oznacza, że napięcie na linii Pekin i Waszyngton wygaśnie. Istnieją jednak przesłanki, by zakładać, że gospodarcza rywalizacja mocarstw przyjmie inne, bardziej przewidywalne oblicze.
Jednym z głównych zadań, które stawiał sobie Donald Trump, obejmując urząd prezydenta USA, była zmiana relacji z państwami prowadzącymi – jego zdaniem – nieuczciwą politykę handlową. Trump zamierzał zlikwidować deficyt w obrotach towarowych. Dobrał do tego dość archaiczne i protekcjonistyczne środki, m.in. nakładanie ceł. Doprowadziło to do wybuchu wojny handlowej z Chinami. Dochodziło także do licznych tarć w stosunkach z Kanadą, Meksykiem czy Unią Europejską.
Trudno określić, by misja Trumpa zakończyła się sukcesem. Deficyt w kilku minionych latach uległby wręcz rozszerzeniu, sytuację ratował jednak fakt, że Stany Zjednoczone stały się eksporterem ropy i produktów naftowych.