Już jutro oczy fanów sportów zimowych zostaną zwrócone ku górskiej miejscowości – Pjongczang. To nie pierwszy raz, kiedy zimowe igrzyska organizowane są w poza europejskiim czy poza amerykańskim kurorcie. Jak każda impreza sportowa, zimowa feta wymaga ogromnych nakładów finansowych ze strony organizatora. Przy tym igrzyska uznawane są za formę promocji regionu, ale także szansę na poprawę gospodarczą gospodarza. Czy Korea Południowa faktycznie potrzebuje takiego zastrzyku, a może na tym straci?
Tegoroczne zimowe igrzyska olimpijskie będą kosztowały Koreę Południową 13 mld dolarów. To całkiem spora kwota, zważywszy, że igrzyska zimowe nie generują takiego zysku jak ich letni odpowiednik. W zimowej fecie sportowej bierze udział o połowę mniej drużyn. Dla porównania na igrzyska zimowe przybywa około 200 drużyn, a na tegorocznych zimowych ma pojawić się przedstawicielstwo z 90 państw. Liczby mówią, więc same za siebie. Dodatkowo, władze w Seulu nie dofinansowują tej imprezy ani utrzymania żadnego z obiektów sportowych. Całkowite finansowanie organizacji spoczęło w rękach południowokoreańskiej prowincji Gangwon i miasta Pojongczang. Sytuacja jest zupełnie inna niż w 1988 roku, kiedy rząd pokrył większość kosztów związanych z letnimi igrzyskami w Seulu.
Pomimo powyższych, region Pjongczangu liczy, że w perspektywie 10 najbliższych lat, uda się zarobić na organizacji tegorocznych igrzysk. Szacują, że wpływy wyniosą 40 mld dolarów. Władze prowincji postrzegają w igrzyskach szansę na promocję górskiego regionu. W ten sposób chcą przyciągnąć sąsiednich, ale także europejskich i