Reklama
WIG82 745,58+1,45%
WIG202 436,05+1,72%
EUR / PLN4,31-0,17%
USD / PLN3,99+0,06%
CHF / PLN4,43+0,47%
GBP / PLN5,04+0,11%
EUR / USD1,08-0,23%
DAX18 492,49+0,08%
FT-SE7 952,62+0,26%
CAC 408 205,81+0,01%
DJI39 807,37+0,12%
S&P 5005 254,35+0,11%
ROPA BRENT86,89+1,39%
ROPA WTI83,05+1,63%
ZŁOTO2 229,89+1,74%
SREBRO24,98+1,67%

Masz ciekawy temat? Napisz do nas

twitter
youtube
facebook
instagram
linkedin
Reklama
Reklama

hejt park z jasiem kapelą

Z tego materiału dowiesz się:

  • Na czym polega opłata reprograficzna i dlaczego jej wprowadzenie może doprowadzić do załamania na rynku elektroniki
  • Jak działa rynek twórczości popkulturowej, w tym światowy rynek muzyczny
  • Dlaczego założenie, że "dobra twórczość się sprzedaje", jest błędne
  • Dlaczego konsumpcja zagranicznych treści głównego nurtu może mieć negatywne konsekwencje
  • Że zarówno Krzysztof Stanowski, jak i Jaś Kapela nie mieli racji, a "prawda leży pośrodku"

 

Opłata reprograficzna to dla większości nic więcej niż kolejny po podatku cukrowym fortel, mający wyciągnąć pieniądze od konsumenta. Zwolennicy zachęcają do pomocy biednym artystom, przeciwnicy grzmią o wolnym rynku, który nagradza silnych, eliminując słabość. Czy twórczość popkulturowa może być rzetelnie oceniona i czy kapitalizm rzeczywiście dba o poziom artystyczny?

Reklama

Przymusowy mecenat opłaty reprograficznej

Pomysł finansowego zabezpieczenia artystów nie jest tak abstrakcyjny, jak by się wydawało. Michał Anioł, Leonardo Da Vinci czy Mozart bywali utrzymywani przez swoich mecenasów, którzy zapewniali im przysłowiowy "wikt i opierunek". W ten sposób twórca zyskiwał pewną stabilizację i warunki odpowiednie do tworzenia, a mecenas — wysokiej jakości sztukę. Dobrowolność tej wymiany jest tutaj kluczem.

Pieniądze między artystów ma rozdzielić ZAiKS

Projekt rozszerzenia opłaty traktuje użytkownika sprzętu elektronicznego jak potencjalnego "złodzieja", który będzie używał go do kopiowania twórczości. Za karę, wszyscy mamy stać się mecenasami — czy tego chcemy, czy nie, bez możliwości wyboru, kogo i w jakim stopniu chcemy wspierać. W tym wszystkim wyręczy nas bowiem ZAiKS.

Mimo kontrowersji temat był raczej średnio popularny, aż do wizyty dziennikarza Krytyki Politycznej — Jasia Kapeli, w Hejt Parku prowadzonym przez Krzysztofa Stanowskiego. Kapela dostarczył widzom taniej rozrywki, jednak nie był w stanie wyjaśnić, ani czym naprawdę ma być rozszerzona opłata, ani dlaczego ma sens. Nadróbmy więc zaległości.

Reklama

"Money for nothing", czyli płać za piosenki, których nie słuchasz

Opłata reprograficzna już teraz funkcjonuje w polskim prawie, a lobby artystów żąda jej aktualizacji, czyli rozszerzenia na sprzęty takie, jak smartfony, tablety i laptopy. Wszystko rozbija się o rekompensatę za potencjalne, nielegalne korzystanie z twórczości. Problem w tym, że ustawa została wprowadzona w czasach, w których piractwo było dość popularne, gdy dziś, dzięki platformom streamingowym takim, jak Netflix czy Spotify, konsumpcja treści odbywa się przeważnie legalnie. Kradzież filmów czy muzyki zwyczajnie przestała się opłacać. Zamiast błądzić po serwisach z torrentami, narażając swój komputer na infekcje i uszkodzenia, za symboliczną kwotę miesięcznej subskrypcji, mamy dostęp do tysięcy utworów.

Dawaj pieniądze, lemingu...

Strumień argumentacji twórców rozwidla się, plącząc w końcu w sieć, która prowadzi donikąd

Reklama

Z jednej strony, mówi się o rekompensacie na rzecz tych, których utwory są konsumowane nielegalnie. Z drugiej, pomoc miałaby powędrować do artystów, którzy nie są w stanie utrzymać się ze swojej działalności, czyli — ich utwory raczej konsumowane nie są — czy to legalnie, czy nie. Aż chciałoby się, wzorem żartobliwego wiersza Stanowskiego, sprowadzić to wszystko do prostego, acz uczciwego - "Daj pieniądze, lemingu!".

Sama pomoc, prócz stypendiów, objęłaby przede wszystkim składki ZUS na ubezpieczenia zdrowotne i fundusz emerytalny. To budzi uzasadniony sprzeciw. Badania pokazały, że około 91% Polaków nie zgadza się na rozszerzenie opłaty, widząc w niej przede wszystkim uprzywilejowanie jednej grupy społecznej.

Wciąż pozostaje proste pytanie - "dlaczego?"

Reklama

Podatek od globalizmu. Czy Sidney Polak w Hejt Parku bronił kultury lokalnej?

Na to miał odpowiedzieć następca Jasia Kapeli — Sidney Polak, który przygotował gruby plik statystyk i co? I znowu nic. Mimo wszystko gość Hejt Parku zostawił po sobie ciekawy argument z gatunku tych, które realnie mogłyby przemówić do publiczności. Parafrazując:

"To temat ważny dla każdego, nie tylko dla twórców […] Wszystkie szanujące się kultury europejskie, które nie mówią po angielsku, chronią swój rynek, 'dosypując' do niego pieniędzy".

Reklama

Czy też:

"Jeśli tańczy się 'bawarski taniec', wówczas tworzy się niemiecką kulturę…".

Wyszło więc na to, że być może, dla zwolenników projektu kryterium nie jest popularność czy stan posiadania artysty, a znaczenie jego twórczości w kontekście polskiej kultury. Albo jest to nadinterpretacja, albo Sidney zasugerował wsparcie wymierającego folkloru, który jest kośćcem tożsamości narodowej, jednak przegrywa walkę z kulturą popularną. Co ciekawe ani Jaś Kapela, ani Ilona Łepkowska zachwalająca pomysł ustawy w RMF FM, nie powoływali się na ten argument. Być może dlatego, że jest on fałszywy.

Reklama

Większość twórców kwalifikujących się do uzyskania statusu artysty zawodowego, to muzycy popularni. 

Gdy przyjrzymy się trzem najważniejszym gałęziom kultury,

potencjalnie wspieranym przez opłatę, okaże się, że połowa artystów porusza się w zawodach, które nie są ani niszowe, ani w jakikolwiek sposób zagrożone. Wewnątrz nich występuje za to spora konkurencja, a wliczają się do nich m.in. profesja aktora, reżysera i scenarzysty filmowego, wokalisty, instrumentalisty i producenta muzyki rozrywkowej czy DJ'a.

Wsparcie dla antykultury - pieniądze z opłaty pomogą... Wokalistom disco polo

Reklama

W praktyce więc, zamiast wspierać tych, którzy wybrali dla siebie niepopularne, słabo płatne, ale wartościowe kulturowo nisze, opłata pomoże głównie tym, którzy zwyczajnie przegrali naturalną, rynkową rywalizację w branży kultury niskiej. Na to w swojej analizie zwrócił uwagę Instytut Staszica. Na pomoc, którą otrzyma artysta, może mieć wpływ przede wszystkim jego popularność. Twórcy ambitni, reprezentujący kulturę wysoką, zostaną w dużej mierze zignorowani, a opłata wesprze np. zespoły disco polo. Tutaj docieramy do źródeł absurdu monologu Sidneya Polaka z Hejt Parku, ponieważ zamiast zadbać o twórczość rodzimą, spora część środków zgromadzonych w ramach opłaty reprograficznej, wypłynie za granicę, do najpopularniejszych gwiazd popu.

Kto za to zapłaci? Producenci sprzętu nie pokryją opłat reprograficznych

W kontekście opłaty, najwięcej mówiło się o smartfonach, jednak jeśli ktoś bał się podatku właśnie od nich, może odetchnąć z ulgą. Sprzęty te w ostatniej chwili wypadły z kręgu obciążonego rozszerzeniem opłaty, która zamiast nich ma objąć m.in. aparaty fotograficzne.W jaki sposób lustrzanka może przyczyniać się do nielegalnego odsłuchu nowego hitu disco polo, za przysłowiowymi "garażami"? Nie wiadomo.

Opłata, nie podatek!

Reklama

"Podatek" to z resztą, w kręgach popierających projekt ustawy, słowo mocno kontrowersyjne Minister kultury, Piotr Gliński czy Jan Młotkowski, reprezentujący artystyczne lobby, przekonują, że opłata reprograficzna podatkiem nie jest, a do jej uiszczenia zobowiązany jest nie konsument, a producent lub dystrybutor. Wtóruje im polska strona rządowa, mówiąc, że:

"Rekompensata nie jest pobierana od użytkowników, tylko od producentów i importerów urządzeń",

Oraz:

"Ceny identycznych urządzeń są wyższe w Polsce niż w Niemczech, mimo że w Polsce nie pobiera się od nich rekompensaty".

           Na koniec zaznacza jednak:

"Dalsze ich (cen) podnoszenie nie wydaje się możliwe, gdyż konsumenci zaczną kupować w Niemczech, gdzie już obecnie wiele sklepów online oferuje wysyłkę bezpośrednio do Polski bez ponoszenia dodatkowych kosztów".

W praktyce oznacza to więc, że jeśli tylko udowodnimy, że opłata zostanie przerzucona na konsumenta, przyczyniając się do wzrostu cen sprzętu, możemy być pewni, że na polskim rynku elektroniki dojdzie do załamania.

Nawet 1% opłaty wyeliminuje dystrybutorów z branży

Reklama

Właśnie przed tym przestrzega Andrzej Przybyło, prezes zarządu AB S.A, czyli polskiego dystrybutora sprzętów elektronicznych, działającego na rynku już od czasów przemiany ustrojowej. Mówi on o marżach w branży, wahających się w okolicach 0.8%, a w przypadku niektórych sprzętów - 0.64%. Zważywszy na 4% opłaty reprograficznej, które w praktyce mogą urosnąć nawet do 6%, nie ma więc najmniejszych szans, by dystrybutor wziął na siebie ten koszt. Oznaczałoby to dla niego od 3,2 do 5,2% straty. W takich okolicznościach nawet 1 procent proponowany przez Ilonę Łepkowską nie ma racji bytu.

Ustawa o opłacie reprograficznej oznacza narzut wyższy, niż w Niemczech

Przeniesienie opłaty na ostatnie ogniwo łańcucha, czyli konsumenta, jest więc koniecznością.

W praktyce — jak słusznie zauważają rządzący, równa się to rozkwitowi rynku niemieckiego, który zyska przewagę nad tutejszymi firmami.

W Niemczech opłata reprograficzna wynosi jedynie 1% wartości sprzętu i w połączeniu z 19% podatkiem VAT, przekłada się na narzut w wysokości 20%. Nad Wisłą, ta sama opłata ma wynieść już 4%, co przy 23% podatku VAT da aż 27% narzutu. Zapłaci konsument. Środowiska artystyczne, Ilona Łepkowska, Sidney Polak i Jaś Kapela, przegrali starcie z cyframi. Ten ostatni przegrał jednak przede wszystkim ze Stanowskim i zupełnie niechcący dał nam wszystkim do myślenia.

Stanowski, Hejt Park i kmioty polskiej ekonomii

Reklama

"Jam jest tą siłą, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro", mógłby powiedzieć sobie Kapela. Nazwał on Stanowskiego "kmiotem", co przyczyniło się do powstania tomiku wierszy pt. "Kmioty Polskie", którego autorami są sam redaktor Kanału Sportowego wraz z dziennikarzem RMF FM — Robertem Mazurkiem. Można? Można. To nie tylko kąśliwy żart wymierzony w środowisko artystyczne, ale zamierzona lub nie — kpina ze sztuki wkręconej w tryby wolnego rynku.

Tomik "wierszy błyskawicznych" sprzedany na pniu

Tutaj temat można by uciąć. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że projekt rozszerzenia opłaty reprograficznej jest dziurawy, słabo argumentowany i sprowadza się do próby wyciągnięcia pieniędzy od konsumenta. Podczas debaty, jednym z ważnych argumentów przeciwników nowego opodatkowania był jednak ten, mówiący, że wartościowa twórczość jest na rynku nagradzana, a kompetentni artyści nie potrzebują wsparcia społeczeństwa. Z tym poglądem zgadzał się m.in. prezes Warsaw Enterprise Institute — Tomasz Wróblewski, mówiąc w rozmowie z przedstawicielami Instytutu Staszica:

Reklama

"… przy założeniu, że będzie działał rynek i sprzedawani będą najlepsi, ci słabsi będą musieli zająć się inną pracą…".

Tomik "Kmioty Polskie" sprzedał się w nakładzie 11 tysięcy egzemplarzy. Czy oznacza to, że Krzysztof Stanowski jest świetnym poetą? Przedsięwzięcie było przecież jednym wielkim żartem i miało dowieść, że "poetą każdy być może".
Nawet jeśli rozszerzenie opłaty jest niczym więcej niż cynicznym "skokiem na kasę", gdzieś tam, przygnieciony chciwością i obłudą artystycznego lobby, leży realny problem degeneracji i ujednolicenia kultury. Jednocześnie, cała sytuacja skłania do postawienia kilku ważnych pytań. Przede wszystkim o to, czy rynek twórczości popularnej nagradza produkty wysokiej jakości i czy w epoce mediów cyfrowych to my wybieramy konsumowane treści, czy raczej to one wybierają nas.

Rynek dóbr bez wartości. O tym, dlaczego przeciwnicy opłaty nie rozumieją sztuki tak, jak jej zwolennicy nie rozumieją gospodarki

Reklama

Rynek naturalnie dąży do określenia wartości danego produktu poprzez osiągnięcie równowagi między popytem i podażą. Popyt jest w tym równaniu potrzebą, a podaż — zaspokojeniem tej potrzeby. Dzięki temu, na rynku motoryzacyjnym najwyżej cenione będą pojazdy, które są jak najmniej awaryjne, tanie w utrzymaniu, oferują odpowiednią jakość materiałów przy konkurencyjnej cenie, komfort oraz zapewnią jak najszybszy transport z punktu A do punktu B. Wszystko to składa się na jakość dobra i podstawę jego wyceny, a co najważniejsze: jest mierzalne.

URL Artykułu

Popularny historyk sztuki — Jakob Rosenberg mówił o tym, że jakość dzieła także może być określona obiektywnie:

"Wartość artystyczna czy 'jakość' danego dzieła jest nie tyle kwestią indywidualnej opinii, ile może być mierzalna obiektywnie, w drodze kompromisu osiąganego przez ludzi kompetentnych i wrażliwych artystycznie."

Reklama

Jak kontrowersyjne by się to nie wydawało, nie jest niczym nowym.

Przed rewolucją impresjonistów, jakość sztuki nie zawsze była względna

Rzeźba i malarstwo przed epoką impresjonizmu miały wartość, którą mierzono względem wzorców. Były to przede wszystkim symetria, harmonia i proporcje czerpane ze świata realnego, a zadaniem artysty było respektowanie ich w swoich utworach. Przykładami dzieł z tej kategorii są rzeźby takie jak Pietà Watykańska czy Dawid, autorstwa Michała Anioła.

Reklama

Impresjonizm jako bunt przeciw regułom, w końcu doprowadził do upadku standardów w sztuce i zapoczątkował tzw. relatywizm estetyczny. Ten z kolei można uznać za podstawę roszczeń artystów popierających rozszerzenie opłaty reprograficznej. To nic innego jak trik, dzięki któremu każdy utwór może być uznany za sztukę, jeśli jego autor lub odbiorcy stwierdzą, że nią jest. Filozofia impresjonizmu przeniknęła do kultury popularnej i dziś stanowi o jej fundamentach, funkcjonując w obrębie kapitalizmu, który zakłada, że jeśli coś się sprzedaje — jest dobre i vice versa.

Grafomania za milion dolarów

Wedle statystyk czytelniczych, w ścisłej czołówce bestsellerów 2020 roku, znalazła się głośna powieść "365 dni" Blanki Lipińskiej. Książka zebrała od polskich i zagranicznych krytyków miażdżące recenzje, a jej ekranizacja zdobyła "Złotą Malinę" w kategorii "Najgorszy Scenariusz". Bynajmniej nie miało to wpływu na wyniki sprzedażowe — autorka twierdzi, że jest "najlepiej zarabiającą, polską pisarką". Nie ma powodu, by jej nie wierzyć. Kontynuacja książki biła rekordy w przedsprzedaży, notując 12 tysięcy zamówień w ciągu doby. Twór, który przecierałał szlaki dla Lipińskiej, znany w Polsce jako "50 Twarzy Greya", do 2019 roku sprzedał się w nakładzie sięgającym 15.2 miliona kopii. Na liście Forbes'a, jego autorka wyprzedziła m.in. Stephena Kinga, za nic mając sobie zarzuty o grafomanię i produkowanie, mówiąc kolokwialnie, literatury śmieciowej.

Brudna woda i czysty zysk

Pójdźmy jeszcze dalej. Znana twórczyni z platformy YouTube — Belle Dolphine, w ciągu trzech dni wyprzedała cały nakład 500 butelek… swojej wody po kąpieli. Po 30 dolarów za sztukę, co daje 15 000 dolarów za, nie owijając w bawełnę — brudną wodę. To tylko kilka z niezliczonych przykładów, udowadniających, że rynek nieprzeznaczony do zaspokajania potrzeb, które da się wyrazić za pomocą cyfr, bywa niesprawiedliwy, ułomny i zdarza się, że zwyczajnie nie działa.

Reklama

Brudne zaplecze kultury, czyli co naprawdę wesprą środki z opłaty reprograficznej

Wróćmy do popytu i podaży jako potrzeby i jej zaspokojenia. Tutaj pojawia się problem, z którym rynek twórców i przede wszystkim — promujących ich firm, miał problem od zawsze.

W jaki sposób określić, czego potrzebuje konsument?

W czasach popularności the Doors, Led Zeppelin czy Pink Floydów, rynek muzyczny funkcjonował zupełnie inaczej. Firmy fonograficzne regularnie otrzymywały taśmy demonstracyjne od początkujących artystów i wybierały tych, którzy ich zdaniem mieli pewien potencjał. Podpisywano umowę, nagrywano materiał, a ten następnie był dystrybuowany do odbiorców, którzy decydowali o jego "być albo nie być" na rynku. Taki model prowadzenia biznesu wiązał się z oczywistym ryzykiem — wytwórnia nigdy nie mogła być pewna, czy koszty promocji danego artysty w ogóle się zwrócą, nie mówiąc o zarobkach. Popularyzacja mediów cyfrowych pomogła w rozwiązaniu tego problemu. 

Neurologiczny marketing

W popkulturze sterowanej przez wielkie korporacje medialne, rynek jako odpowiedź na oczekiwania popytu, stał się przeżytkiem, a jego miejsce zastąpiło zaspokajanie potrzeb sztucznie wcześniej wykreowanych. Jeśli chcesz coś sprzedać, wystarczy "ulepić" sobie konsumenta.

Reklama

Nie jest wielką tajemnicą, że Facebook, YouTube i im podobne media cyfrowe, zbudowano na modłę automatów stojących w kasynach. Wszystko po to, by utrzymać użytkownika w stanie "głodu" nowych treści, przedłużyć czas, który spędza na platformie, pokazać mu kilka reklam i ewentualnie — coś wcisnąć.

Przy tym, postęp technologiczny i monopol w przestrzeni cyfrowej, pozwalają im na minimalizację ryzyka wynikającego z nieprzewidywalności rynku. Wykorzystuje się do tego tzw. efekt czystej ekspozycji. To zjawisko, zgodnie z którym "lubimy" coś tym bardziej, im częściej mamy z tym kontakt. Jednocześnie, wybuch tej małej rewolucji, na osi czasu możemy nazwać ostatecznym końcem twórczości popkulturowej jako sztuki i jej początkiem jako przemysłu. 

Nasze gusta kształtuje branża porno

Reklama

Wszystko zaczyna się w najbrudniejszych zakątkach amerykańskiej gospodarki, czyli w branży filmów dla dorosłych. Jest ona w tym systemie organem, który ma za zadanie przesuwanie granic i formowanie nowej normalności, która stanie się przeterminowana, gdy odbiorcy przywykną do treści przez nią proponowanych.

Następnie, przemysł rozrywkowy zaadaptuje niewielką część wachlarza nowych trików, dzięki czemu będzie w stanie z powodzeniem zainteresować znudzonych konsumentów swoimi produktami. To właśnie "dzięki" takiej metodologii, kręgosłup popkultury stanowią półnaga Miley Cyrus, trapowe teledyski i "50 twarzy Greya".

W tym schemacie odbiorca jest niemalże narkomanem, a media — dostawcą narkotyku, którego dawka jest konsekwentnie zwiększana po to, by zachować pierwotny efekt.

Filmy dla dorosłych sprzed lat to dzisiejsze filmy dla dzieci

Reklama

Potwierdzają to m.in. badania przeprowadzone nad zjawiskiem, które określane jest jako "ratings creep". Dotyczy ono zarzutu wobec MPAA — amerykańskiej agencji zajmującej się nadawaniem filmom kategorii wiekowych. Sam zarzut opiera się na założeniu, jakoby nowe obrazy, otrzymujące określone kategorie, zawierały dużo więcej treści obscenicznych niż te, którym przyznawano te same kategorie w przeszłości. Wynik był pozytywny i pokazał, że dzisiejsze dzieła z kategorii PG-13, mogą "pochwalić się" kilkukrotnie większym stężeniem patologii. Żeby nakręcić sprzedaż, potrzeba nowych bodźców.

Im gorzej, tym lepiej. Wyścig na dno w branży muzycznej

Efekt czystej ekspozycji dotyczy nie tylko treści, ale i formy. Badania opublikowane w magazynie Nature przeanalizowały z użyciem sztucznej inteligencji kilkaset utworów muzyki pop wydanych na rynku amerykańskim od lat 60' do dziś. Statystycznie, od pięćdziesięciu lat korzystają one z tej samej, lekko tylko modyfikowanej progresji akordów, a tembr i muzyczna różnorodność znajdują się w trendzie spadkowym.

Zbyt dobrzy, by się sprzedawać?

Warstwa tekstowa także opiera się na tych samych, sprawdzonych z punktu widzenia marketingu, patentach. Dodatkowa analiza danych sugeruje, że w gatunku takim jak rap, który oryginalnie miał być połączeniem poezji z muzyką, duży zasób słów może od pewnego czasu negatywnie korelować z prawdopodobieństwem osiągnięcia sukcesu komercyjnego. Grono jakkolwiek rozpoznawalnych artystów z bogatszym słownikiem także może zawężać się z dekady na dekadę. Co więcej, popularne kompozycje, tak pod względem lirycznym, jak i muzycznym, stają się coraz bardziej powtarzalne.

Reklama

Wykres przedstawia trwający od lat 60' trend upraszczania utworów muzycznych na rynku amerykańskim.

Źródło: https://pudding.cool/

Zwolennicy "podatku od smartfonów" żyją przestarzałym wizerunkiem artysty

Reklama

Ilona Łepkowska w rozmowie z Robertem Mazurkiem w RMF FM nt. opłaty reprograficznej, mówiła o zawodzie artysty, jako o profesji, której nie da się uprawiać na zasadzie pracy etatowej. Rynek rozrywkowy od bardzo dawna funkcjonuje jednak jak każdy inny przemysł. Efekt ekspozycji, jako serce tego wszystkiego, pompuje do arterii popkultury to samo, w lekko tylko zmodyfikowanej formie. Różnorodność w tym modelu biznesowym jest niepożądana, ponieważ gusta konsumenta kształtuje się w określony sposób po to, by zarabiać, zaspokajając je.

Gwiazda potrzebna od zaraz - jak wytwórnie zabezpieczają się przed posuchą na rynku talentów?

Stopniowe upraszczanie i zubożenie utworów widoczne na powyższym wykresie także pełnią istotną funkcję. To nic innego, jak cięcie kosztów i oszczędność czasu, które pozwalają utrzymać się na powierzchni. Rozwój technologii doprowadził nas do momentu, w którym codziennie, na Spotify pojawia się nawet 40 000 (!) nowych piosenek dziennie. Eksperymenty i zbaczanie z drogi wytyczonej przez media oznaczają po prostu biznesową śmierć. Drastyczne ograniczenie kreatywności i palety brzmień pozwala także na wyłączenie z równania pierwiastka szeroko pojętego "talentu". Jeśli wytwórnia zacznie cierpieć na niedobór osób bardziej uzdolnionych, przechodzących na emeryturę twórców będzie mógł zastąpić dosłownie ktokolwiek. Marketingowy moloch zadba o resztę.

Henry Ford popkultury i taśmowa produkcja "sztuki"

Jeśli na tym etapie ktokolwiek miałby jeszcze wątpliwości co do natury tego biznesu, wystarczy wpisać w Google nazwisko "Max Martin". To pochodzący ze Szwecji tekściarz, który jest odpowiedzialny za zdecydowaną większość hitów, wypuszczanych dziś w świat przez Amerykę. NY Post, cytując Johna Seabrooka, autora książki the Song Machine, podsumowało sprawę tak:

Reklama

"Pisanie piosenek jest procesem bezosobowym, opartym na patentach rodem z linii montażowej. Henry Ford byłby dumny".

Odbiorca, słysząc o tym, że jego idol jest nie artystą, a produktem, zwykle krzywi się z niesmakiem. Tylko czy może być inaczej? Któż z nas ma czas, by w zalewie nowych treści, pochylać się nad każdym z tysięcy nowych utworów, rozmyślając nad pojedynczą grą słów czy metaforą? Któż odważy się wyciąć dobrą godzinę z życiorysu, by sprawdzić, czy ten, czy inny Jaś Kapela faktycznie jest złym poetą, czy może warto dać mu szansę?

Kończ waść, cringe'u oszczędź. Sidney w Hejt Parku niechcący miał rację - kultura anglosaska to zagrożenie

Reklama

Sidney Polak próbujący bronić opłaty reprograficznej u Stanowskiego, być może przypadkiem, zwrócił więc uwagę na bardzo realny problem. Polska, podobnie jak większość świata, jest eksponowana na kulturę anglosaską, w której twórczość, bardziej niż sztuką, jest biznesem. Ten nie bierze jeńców i bynajmniej nie zwraca uwagi na społeczne konsekwencje swojej działalności. Zaniedbanie kultury lokalnej może skończyć się w takich okolicznościach nieciekawie.

Coraz częściej korzystamy z anglicyzmów, niszcząc język polski...

Poza ewentualnym "ogłupieniem" oczywistą konsekwencją ekspansji kultury zachodniej jest zubożenie językowe. Już w 2011 roku profesor Bralczyk przestrzegał przed groźbą zniknięcia z języka polskiego znaków diakrytycznych oraz stopniowego jego zangielszczenia. Dziesięć lat później, swojskie "wstyd" i "żenada" zostają w mowie potocznej wypierane przez "cringe", osoba wpływowa dawno stała się "influencerem", a badanie "researchem". Dzięki cyfryzacji kulturowa aneksja nie wymaga już okupacji, a ludność tubylcza sama przyswaja obce wzorce.

Przy czym czytamy coraz mniej

Szybkie życie w internecie dodatkowo zniechęca do rozrywek, które wymagają jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego. Statystyki mówiące, że Polacy raczej z rezerwą podchodzą do czytania książek (czy nawet tekstów dłuższych niż kilka stron), od dawna nikogo nie dziwią. Chcąc nie chcąc, stery kultury popularnej oddaliśmy zachodnim korporacjom, których biznesplan jest oczywisty. Ma być kolorowo i kontrowersyjnie, by przyciągnąć konsumenta oraz dużo i niskiej jakości — by przywykł on do kulturowego ubóstwa, uznał je za normę i chętniej oddawał swoje pieniądze.

Reklama

Opłata reprograficzna uratuje artystyczny fast food kosztem przeciętnego Polaka

Chcąc mierzyć wartość dzisiejszej twórczości głównego nurtu ilością jej odbiorców, w końcu dojdziemy do momentu, w którym tytułem "najlepszego filmu wszechczasów" nagrodzimy film pornograficzny. Globalizacja i monopol mediów zachodnich przyczyniają się do stopniowego wyparcia kultury lokalnej, a gdy akurat tego nie robią, lokalna twórczość niska przyćmiewa to, co naprawdę wartościowe.

Zenek Martyniuk i Sławomir Świerzyński. Idole na skalę naszych możliwości?

W końcu każdy wie, kim jest Zenek Martyniuk, ale nazwisko Krzysztofa Kamila Baczyńskiego jest już znane nie wszystkim. Rząd także niespecjalnie dba o polskie dziedzictwo, proponując budowę przybytków takich, jak Centrum Disco Polo. Kultura to wielki biznes, który dba jedynie o zysk, serwując nam fast food.

Reklama

Tylko czy rozwiązaniem tych wszystkich problemów naprawdę miałoby być finansowanie ZAiKS-u kosztem przeciętnego Polaka i dzielenie społeczeństwa na "równych i równiejszych"? Tym bardziej w czasie pandemii, gdy polska gospodarka jest chora, a ludzie — zmęczeni obostrzeniami, pogorszeniem się jakości życia i cyklicznymi falami nowych podatków, nazywanych dla niepoznaki "opłatami" i "daninami"?

Zamknijmy to cytatem Sławomira Świerzyńskiego — lidera zespołu Bayer Full, który pretendowałby do miana najbardziej bezmyślnej wypowiedzi ubiegłego roku - "chorzy też potrzebują muzyki".

Czytaj więcej

Artykuły związane z hejt park z jasiem kapelą