Chyba każdy widział tę scenę, która błyskawicznie przeszła do historii - w zeszłym tygodniu, podczas wywiadu na żywo w rosyjskiej telewizji biznesowej RBK, analityk i trader Alexander Butmanow wzniósł bezalkoholowy toast “za śmierć rosyjskiej giełdy”. Dziennikarka, która prowadziła rozmowę, na chwile oniemiała, później na szybko poukładała sobie w głowie to, co się właśnie wydarzyło i zdołała powiedzieć: “nie skomentuję tego”. Na szczęście, ja mogę sobie pozwolić na skomentowanie tego toastu, który jest już giełdowym memem. Czy w świetle wydarzeń ostatnich dni, czyli ataku Rosji na Ukrainę i coraz mocniejszych sankcji ze strony Zachodu, moskiewska giełda ma w ogóle jeszcze rację bytu? Co mogą zrobić osoby, które mają w portfelu rosyjskie spółki? I kluczowe pytanie, które stawia sobie wielu inwestorów: czy mamy przed sobą moment, w którym rosyjskie akcje są na tyle przecenione, że wizja ogromnych wzrostów przysłania nasze inwestycyjne sumienie?
Zacznijmy od tego, co w ogóle wydarzyło się na rynkach kapitałowych w ciągu ostatnich dni. Powoli przyzwyczajamy się do tego, że za naszą wschodnią granicą toczy się regularna wojna, ale warto przypomnieć, że otwarta agresja zbrojna Rosji na Ukrainę rozpoczęła się w czwartek 24 lutego, jeszcze przed otwarciem europejskiej sesji giełdowej. Chyba każdy był wtedy w lekkim szoku, że “Putin jednak nie tylko straszył”. Giełdy również, bo sesja na większości parkietów w Europie rozpoczęła się od paniki, która oczywiście nie ominęła moskiewskiej giełdy.
Rosyjski indeks RTS50 to benchmark największych spółek z moskiewskiej