Gaming gorącym tematem jest nie od dziś. Wielomilionowe produkcje generujące kolejne miliony w czasie premiery rozgrzewają wyobraźnię. Obecnie studia deweloperskie nie są ograniczone już w takiej mierze przez dostępne środki finansowe, jak przed kilkunastoma laty. Wyjątkowy pomysł i nawet skromna (ale interesująca!) jego realizacja pozwalają przebić się do szerszej świadomości graczy. To od ich zainteresowania w końcu zależy sukces lub porażka produkcji.
W branży gamingowej największe emocje budzą nie tyle gry już dostępne, ale właśnie zapowiedzi i wielkie obietnice nowych – jak to określiło studio Epic jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku, wszystko ma być bigger, better, more badass. Wzrosty na wykresie notowane są w ślad za nakręcającą się machiną marketingową, a pogrzebać lub jeszcze zwiększyć może je ostatecznie premiera gry. Nie dziwi zatem, że inwestorzy interesują się spółkami gamingowymi, szczególnie przed wydaniem przez nie nowych produktów. Na ich nieszczęście niestety analiza ma w tym przypadku bardziej charakter jakościowy aniżeli ilościowy. Jak bowiem, nie będąc częścią danej branży, oszacować realistyczne przychody z produktu, którego na dobrą sprawę jeszcze nikt nie widział na oczy?
Można by zatem pomyśleć, że inwestowanie w gaming (a bardziej wąsko: w nowe gry) ma więcej wspólnego z inwestycjami alternatywnymi, np. w dzieła sztuki, gdzie kluczowa jest znajomość niszy. Dla przeciętnego inwestora nie wszystko jednak stracone. Przed premierą spółki z chęcią informują (jeśli mają się czym pochwalić) o pewnych statystykach - z reguły jest to liczba zamówień przedpremierowych (tzw. preorderów, mogą kusić na