Reklama
WIG82 745,58+1,45%
WIG202 436,05+1,72%
EUR / PLN4,31+0,02%
USD / PLN4,00+0,12%
CHF / PLN4,43+0,04%
GBP / PLN5,04+0,10%
EUR / USD1,08-0,08%
DAX18 492,49+0,08%
FT-SE7 952,60+0,26%
CAC 408 205,81+0,01%
DJI39 807,37+0,12%
S&P 5005 254,35+0,11%
ROPA BRENT87,07+1,60%
ROPA WTI82,70+1,20%
ZŁOTO2 232,81+1,87%
SREBRO25,03+1,87%

Masz ciekawy temat? Napisz do nas

twitter
youtube
facebook
instagram
linkedin
Reklama
Reklama

Wielka depresja XXI wieku, czyli kryzys finansowy 2007-08 w pigułce

Darek Dziduch | 12:45 08 lipiec 2020
Wielka depresja XXI wieku, czyli kryzys finansowy 2007-08 w pigułce | FXMAG INWESTOR
Reklama
Aa
Udostępnij
facebook
twitter
linkedin
wykop

Kryzys finansowy sprzed ponad dekady jest uznawany za największą zapaść światowej gospodarki od czasów Wielkiego Kryzysu z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Dobitnie pokazał on, że dążenie do ciągłego wzrostu, patologiczne stymulowanie konsumpcji, a także pozostawienie sektora bankowego bez odpowiedniego nadzoru w środowisku ekspansywnej polityki monetarnej może prowadzić wyłącznie na skraj przepaści. Mimo, że wiele osób doskonale pamięta co wówczas działo się na rynkach finansowych i w gospodarce, wiedza na temat przyczyn amerykańskiego kryzysu, który w błyskawicznym tempie rozlał się po całym świecie, nie jest zbyt rozległa i powszechna. W tym artykule postaram się w możliwie najprostszy i najbardziej skondensowany sposób wyodrębnić przyczyny i przebieg kryzysu finansowego 2007-08, który był zupełnie inny niż wszystkie poprzednie zapaści gospodarcze.

Skąd wziął się ten kryzys?

Ostatni kryzys finansowy był wywołany przez szerokie spektrum czynników, decyzji i procesów, o których napisano dziesiątki książek i setki prac naukowych. Bez wątpienia, jego przyczyn należy szukać jeszcze w XX w.

Zaczynając od ogólnych tendencji, nie sposób pominąć globalnego przelewarowania sektora finansowego, które postępowało w zasadzie już od lat 80. XX w. O co w tym chodzi? O nakręcanie spirali nieustannego wzrostu poprzez konsekwentne zwiększanie wartości generowanych aktywów bez rzeczywistego pokrycia w kapitale. Z czasem doprowadziło to do sytuacji, w której ten sam majątek zabezpieczał wiele aktywów naraz, co sprawiało, że łączna wartość tych aktywów była wielokrotnie wyższa niż samo zabezpieczenie. Towarzyszył temu nadmierny optymizm w kwestii tempa rozwoju gospodarczego.

Opisywane przelewarowanie obrazuje fakt, że w 1980 r. podstawowe aktywa finansowe (depozyty bankowe, papiery wartościowe) nieznacznie przekraczały wartość globalnego PKB. Po 2005 r. wartość aktywów finansowych, wraz z instrumentami pochodnymi, przekraczała dziesięciokrotność wartości globalnego PKB, zaś u progu pęknięcia bańki spekulacyjnej w 2007 r. aktywa finansowe były wyceniane na trzynaście razy więcej niż światowe PKB i to mimo ciągłego wzrostu gospodarczego w latach poprzedzających kryzys o niemal 5% rocznie.

Reklama

Ostatni kryzys finansowy został w wymiernym stopniu wywołany przez lekkomyślność i chciwość amerykańskiego sektora bankowego, który zwolniony z regulacji w kilka lat zdołał napompować potężną bańkę spekulacyjną na rynku kredytów hipotecznych. Jednym z często pomijanych źródeł destrukcyjnej polityki banków była ustawa Gramm-Leach-Bliley z 1999 r., która pozwoliła bankom na tworzenie konglomeratów finansowych, łączących tradycyjną bankowość z działalnością inwestycyjną, cechującą się znacznie większym ryzykiem. Co dość znamienne, poprzednia ustawa, która zakazywała łączenia dwóch typów bankowości ze względu na związane z tym zagrożenia stabilności sektora finansowego, została wprowadzona w 1933 r., czyli tuż po… Wielkim Kryzysie. W 2000 r. amerykańskie banki zostały również wyjęte spod regulacji dotyczących limitów zaangażowania na rynkach towarowych, w tym również za pomocą instrumentów pochodnych, co dało im zielone światło do zwiększonej aktywności spekulacyjnej. Doprowadziło to niepotykanego wcześniej wzrostu obrotu instrumentami pochodnymi - w 1998 r. wartość obrotu derywatywami nieznacznie przekraczała 70 bln dolarów rocznie, podczas gdy dekadę później było to już niemal dziesięć razy więcej (683 bln USD rocznie).

Ograniczenie nadzoru nad sektorem bankowym było jedną z istotnych przyczyn kryzysu - bez niego najprawdopodobniej nie doszłoby do sytuacji opisanych w dalszej części tekstu.

Spekulacyjna przystań czy bezpieczna bańka?

Po pęknięciu bańki dot-comów w 2001 r. na amerykańskim rynku finansowym doszło do znacznego wzrostu awersji do ryzyka, czego skutkiem był postępujący transfer kapitału z giełd na rynek nieruchomości, tradycyjnie postrzegany przez inwestorów jako mniej zmienny i bezpieczniejszy od papierów wartościowych.

Reklama

Do wzrostu zainteresowania rynkiem nieruchomości wymiernie przyczyniła się również ekspansywna polityka monetarna Fed-u. Amerykański bank centralny konsekwentnie obniżał wysokość stóp procentowych (wykres 1), po to by stymulować konsumpcję i utrzymywać inflację na odpowiednio wysokim poziomie. Pod koniec 2000 r. stopy wynosiły 6%, podczas gdy dwa lata później było to już zaledwie 0,75% (poziom ten utrzymano jedynie przez miesiąc, po czym podwyższono oprocentowanie do poziomu 2.00). Najniższe w historii USA stopy procentowe przekładały się na korzystne oprocentowanie kredytów i tym samym łatwość pozyskania kapitału. Niskie oprocentowanie kredytów przy stopach procentowych poniżej poziomu inflacji dodatkowo stymulowały napływ kapitału na rynek nieruchomości. Rosnący popyt, zgodnie z prawami rynku, prowadził do wzrostów cen nieruchomości w USA (nawet o kilkanaście procent rocznie), co jednocześnie zachęcało kolejnych konsumentów do wejścia w „pewną inwestycję”, jaką był zakupu domu lub mieszkania na kredyt. Mocny trend wzrostowy cen nieruchomości stworzył również rynek spekulacyjny, w którym już po mniej niż roku od zakupu mieszkania dzięki „taniemu kredytowi” hipotecznemu można było zarobić na sprzedaży od kilku do kilkunastu procent (wykres 2). Banki i instytucje kredytowe błyskawicznie wyczuły w tym interes. W środowisku niskich stóp procentowych zarobek banku na udzielanym kredycie nie jest jednak zbyt wysoki, dlatego sektor finansowy dążył do tego, aby oferować jak najwięcej kredytów, konsekwentnie obniżając wymagania finansowe konieczne do ich udzielenia. Coraz popularniejsze stawały się kredyty hipoteczne udzielane konsumentom o niskiej zdolności kredytowej, określane mianem subprime. Kredyty tego typu najczęściej oferowały mniej korzystne warunki (wyższe odsetki i prowizje), jednak ich atrakcyjność wynikała z tego, że były one w zasięgu ręki konsumentów o niskich przychodach (a nawet bez regularnych dochodów), którzy wcześniej nie mieli jakichkolwiek szans na otrzymanie kredytu hipotecznego i zakup nieruchomości. Kredyty subprime były powszechnie przyznawane tzw. NINJA (ang. no income, no job and assets: bez przychodów, bez pracy, bez oszczędności), czyli konsumentom o bardzo wysokim ryzyku niewypłacalności - posiadającym aktywne zadłużenie, z mało korzystną historią kredytową, bez stałego źródła utrzymania lub z niskimi przychodami. Apogeum tego szaleństwa miało miejsce w połowie 2006 r., kiedy odsetek udzielonych kredytów subprime dochodził do 40% wartości portfeli kredytowych banków (wykres 3). W skrajnych przypadkach zdarzało się nawet, że pojedyncza osoba zaciągała kredyty subprime w więcej niż jednym banku jednocześnie na różne nieruchomości, mimo tego że jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej nikt nie udzieliłby jej jakiegokolwiek kredytu hipotecznego. Instytucje finansowe zdawały sobie sprawę z jakim ryzykiem wiąże się pożyczanie pieniędzy klientom, którzy najprawdopodobniej za jakiś czas będą mieć poważne problemy ze spłatą rat kredytu. Mimo tego, stawiały na bieżący wynik finansowy, na różne sposoby próbując zaklinać i tuszować rzeczywistość. Co wyjątkowo istotne, banki i firmy pożyczkowe zarządzały ryzykiem kredytowym nie poprzez odpowiedzialną selekcję swoich kredytobiorców, lecz za pośrednictwem nowych, bądź też wykorzystywanych w nowy sposób, instrumentów finansowych, które należy poznać, aby zrozumieć anatomię tego kryzysu.

MBS+CDO+CDS=WTF?

Kryzys finansowy 2007-2008 był inny niż wszystkie poprzednie m.in. z tego powodu, że u jego źródeł leżała skomplikowana i całkowicie niezrozumiała dla przeciętnego konsumenta inżynieria finansowa prowadzona przez sektor bankowy za pomocą zupełnie nowych lub wymyślonych na nowo instrumentów finansowych.

Banki masowo udzielające toksycznych i obarczonych ogromnym ryzykiem kredytów subprime korzystały pełną garścią z dobrodziejstw sekurytyzacji. Jest to proces zamiany konkretnych aktywów na papiery wartościowe, które następnie mogą być przedmiotem obrotu na rynku wtórnym. Sekurytyzacja jest operacją transferu ryzyka, gdyż pozwala między innymi na wyizolowanie wierzytelności kredytowych z bilansu banku i ich sprzedaż. To właśnie operacje sekurytyzacyjne są jednym z kluczy do zrozumienia opisywanego kryzysu.

Pozwolę sobie wyjaśnić to na przykładzie najstarszych instrumentów sekurytyzacyjnych, jakimi są istniejące od lat 70. XX w. MBS-y (ang. Mortgage-backed securities: aktywa zabezpieczone hipoteką). Są to papiery wartościowe (konkretnie listy zastawne), które składają się z puli kredytów hipotecznych udzielonych wcześniej przez bank, zaś ich zabezpieczeniem są nieruchomości, na które wzięto kredyty. MBS w praktyce jest obietnicą przyszłej spłaty zobowiązań, którą bank odsprzedaje w postaci papieru wartościowego, pozbywając się tym samym ryzyka kredytowego. Rentowność MBS-ów rządzi się identycznymi prawami jak obligacje - im większe ryzyko braku spłaty zobowiązań przez kredytobiorców (czyli niższa ocena ratingowa), tym wyższa rentowność.

Za pozyskane ze sprzedaży MBS-ów pieniądze bank może udzielać kolejnych kredytów.

Reklama

MBS-y po raz pierwszy zostały wyemitowane w 1970 r. przez federalną agencję Fannie Mae (oficjalna nazwa to Federal National Mortgage Association), a dwa lata później przez bliźniaczą Feddie Mac (oficjalnie: Federal Home Loan Mortgage Corporation). Wówczas miały one formę całkowicie bezpiecznych papierów dłużnych, których spłata była gwarantowana przez skarb państwa. Trzy dekady później MBS-y stały się gorącym kartoflem, którego banki udzielające kredytów o wysokim ryzyku chciały się jak najszybciej pozbyć, po to by za pozyskane z tego tytułu pieniądze udzielić kolejnych kredytów klientom, którzy nigdy nie powinni ich dostać.

Jeszcze bardziej skomplikowanym instrumentem finansowym opartym na sekurytyzacji były CDO (ang. Collateralized Debt Obligations), które funkcjonowały jako dłużne papiery wartościowe składające się z portfela aktywów opartych na wierzytelnościach o różnym ratingu i poziomie ryzyka. Mówiąc prościej, w CDO znajdowały się kredyty zamienione w MBS-y i inne zobowiązania finansowe, które razem tworzyły portfel wierzytelności, których spłata była oprocentowaniem dla nabywcy obligacji. Sam CDO mógł być dzielony na konkretne transze oferowane inwestorom w ramach zasady - mniejsze ryzyko, wypłata niższych odsetek w pierwszej kolejności, większe ryzyko odsetki wypłacane w dalszej kolejności, jednak o wyższej wartości. Konstrukcja CDO była dość skomplikowana, co miało na celu zwiększenie ich atrakcyjności i tworzenie iluzji wyższej wiarygodności (ratingu) niż rzeczywista.

 

Jak do tego dochodziło? Poprzez wielokrotne łączenie transz zobowiązań o dużym ryzyku i niskiej wypłacalności w kolejne portfele CDO, które mylnie sugerowały wysoką wiarygodność. Uproszczony schemat tworzenia CDO o pozornie wysokiej wiarygodności został zobrazowany na grafice 1.

Reklama

Jak dość łatwo się domyślić, w destrukcyjnym wykorzystaniu sekurytyzacji przez banki kryje się odpowiedź na nurtujące pytanie: dlaczego tak chętnie udzielano kredytów hipotecznych obarczonych ogromnym ryzykiem? Dlatego, że owe ryzyko można było swobodnie przenieść na kogoś innego i tym samym wymazać je z bankowego bilansu.

Instytucje udzielające kredytów po 2000 r. zaczęły masowo korzystać z instrumentów pochodnych CDS (ang. Credit Default Swap), które miały zabezpieczyć je przed ryzykiem niewypłacalności kredytobiorców. CDS-y są rodzajem umowy, w ramach której kupujący ponosi cykliczną opłatę (którą można porównać do składki ubezpieczeniowej), w zamian za co sprzedający zobowiązuje się do wykupienia potencjalnego długu, który pojawi się w przypadku braku spłat rat kredytowych. Instrumenty, które miały zabezpieczać spłaty kredytów równie szybko stały się przedmiotem międzybankowej spekulacji, gdyż także można było nimi handlować. O tym do jak absurdalnego poziomu zadłużenia doprowadziły amerykańskie instytucje finansowe poprzez wykorzystanie toksycznych instrumentów może świadczyć fakt, że pod koniec 2007 r. łączna wartość niespłaconych zobowiązań z tytułu CDS-ów przekraczała… 62 bln dolarów (tak, biliony to nie pomyłka).

Zapłać, a wystawimy Ci ocenę

Wszystkie opisane wyżej instrumenty były standaryzowane, co oznacza że ich wiarygodność oraz poziom ryzyka oceniały agencje ratingowe. Można by więc zastanowić się jakim cudem najbardziej renomowane instytucje kontrolujące rzetelność finansową oceniały CDO zgromadzone z kilkunastu transz MBS-ów wypełnionych kredytami subprime na poziomie AAA (najwyższa wiarygodność, najniższe ryzyko niewypłacalności)? Czy tak łatwo dawały się nabrać na bankowe sztuczki, czy może miały w tym jakiś interes?

W tym momencie na myśl przychodzi scena z filmu The Big Short, w której bohaterowie słyszą od przedstawicielki agencji Standard&Poor’s, że jeżeli ta nie przyzna ratingu AAA bankowym CDS-om, to wówczas zwrócą się one do agencji Moody’s, która ma siedzibę po drugiej stronie ulicy. „Jeżeli nie będziemy z nimi współpracować, to pójdą do naszej konkurencji” - to znamienne zdanie, mimo tego że wypowiedziane w fikcyjnej scenie filmowej, jest kwintesencją patologicznego układu, który wówczas funkcjonował w relacjach instytucji finansowych z agencjami ratingowymi. Opinie, wedle których agencje ratingowe w znaczącym stopniu przyczyniły się do pompowania bańki spekulacyjnej, oszukiwania uczestników rynku i tym samym finalnie do wybuchu kryzysu są więc jak najbardziej uzasadnione.

Rynek nieruchomości jak domek z kart

Model oparty na udzielaniu kredytów o wysokim ryzyku niemal bez ograniczeń, a następnie żonglowaniu nimi za pomocą skomplikowanych instrumentów finansowych, które to ryzyko miały rozwodnić nie był możliwy do utrzymania na dłuższą metę.

Reklama

Problemy zaczęły się już w połowie 2004 r., kiedy Fed postanowił systematycznie odchodzić od gołębiej polityki monetarnej, podnosząc stopy procentowe z poziomu 2,00 do 6,25 w 2006 r. Wyższe stopy oznaczały większe koszty obsługi kredytów, dość szybko więc okazało się, że znaczna część kredytobiorców nie jest w stanie spłacać swoich zobowiązań. Oprócz tego popyt na nieruchomości zaczął spadać, co przełożyło się na wyhamowanie wzrostów ich cen, a nawet na utratę wartości. Spadek cen nieruchomości dodatkowo napędziła nadpodaż na rynku nieruchomości wywołana przez bankowe aukcje - wielu kredytobiorców musiało opuścić kupione na kredyt domy i oddać bankom, które starały się je jak najszybciej upłynnić, co jednak było coraz trudniejsze.
Wraz z rosnącą niewypłacalnością kredytów, malała płynność instrumentów MBS, CDO i CDS. Banki miały coraz większe problemy z regulowaniem własnych zobowiązań i utrzymanie stabilności, jednocześnie nie dysponując źródłami pozyskania kapitału - instytucje finansowe po 2006 r. po prostu obawiały się niewypłacalności i nie były chętne do pożyczania pieniędzy, co było początkiem kryzysu płynności na amerykańskim rynku międzybankowym.
Mniejsze banki hipoteczne zaczęły ogłaszać bankructwo, nie mogąc regulować swoich zobowiązań i pozyskać kapitału.

Prawdziwe problemy zaczęły się w 2007 r., kiedy to w kwietniu bankructwo ogłosił największy fundusz REIT New Century, będący drugim po HSBC pod względem liczby udzielanych kredytów hipotecznych subprime. W połowie roku Fed zaczął obniżać stopy procentowe (do 5% pod koniec 2007 r.). W marcu 2008 r. upadłość ogłosił bank inwestycyjny Bear Stearns, który był niewypłacalny z powodu swojego zaangażowania w instrumenty sekurytyzacyjne. Fed spłacił jego zobowiązania w wysokości 25 mld dolarów, zaś działalność banku została przejęta przez JPMorgan Chase. Najgorszy był jednak wrzesień - wówczas agencje Fannie Mae i Freddie Mac zostały przejęte przez państwo ze względu na niewypłacalność, zaś 15 września (po tym jak Fed odmówił spłaty jego zobowiązań) upadł czwarty pod względem wielkości bank inwestycyjny świata - Lehman Brothers. Tego samego dnia Bank of America przejął upadający bank inwestycyjny Merill Lynch. Kryzys stał się faktem i jasno pokazał, że nie ma „za dużych, by upaść”.

Głęboka wyrwa na giełdach całego świata - międzynarodowa transmisja amerykańskiego kryzysu

Kryzys finansowy z oczywistych względów znalazł swoje odzwierciedlenie na amerykańskiej giełdzie. Za szczyt bańki na rynku kapitałowym w Stanach Zjednoczonych uznaje się pierwszą połowę października 2017 r., kiedy to indeks Dow Jones Industrial Average, składający się z 30 czołowych spółek sektora przemysłowego, po raz pierwszy przekroczył barierę 14 tys. punktów. 11 października kurs zamknął się na wówczas historycznie najwyższym poziomie 14 198,10 pkt. Kolejne sesje giełdowe były już jednak podyktowane spadkami, które rozpoczęły trwającą kilkadziesiąt miesięcy bessę. W ciągu niecałego roku, do 1 października 2008 r., Dow Jones stracił od szczytu ponad 23,5%, spadając do poziomu 10 830 pkt. Od początku października do 20 listopada dynamika spadków nabrała tempa, pogłębiając stratę o kolejne ponad 30%. Nasilenie momentum spadkowego było reakcją inwestorów m.in. na początkowe odrzucenie przez Izbę Reprezentantów tzw. Planu Paulsona, którego założeniem było wykupienie bankowych długów za 700 mld dolarów, a także na niedawne ogłoszenie upadku przez bank Lehman Brothers (wówczas DJIA zanotował największy jednodniowy spadek w historii, o 733 pkt., który notabene został pobity dwukrotnie w marcu tego roku). Dołek Dow Jones z ostatniego kryzysu finansowego został wyznaczony 6 marca 2009 r. przy wartości 6469,95 pkt., co oznacza stratę od szczytu z końca 2007 r. na poziomie niecałych 54,5%.

Dow Jones potrzebował dokładnie czterech lat bez jednego dnia, aby w całości odrobić straty wywołane kryzysem finansowym. 5 marca 2013 r. wartość DJIA przekroczyła ówczesny historyczny szczyt, kończąc sesję z wyceną ponad 14 250 pkt.

Podobnie do Dow Jones podczas kryzysu finansowego zachował się czołowy indeks pięciuset spółek technologicznych z amerykańskich parkietów, czyli S&P500. Przejście w trend spadkowy również było poprzedzone trwającą od bańki dot-comów hossą, której zwieńczenie miało miejsce 11 października 2007 r. - wówczas indeks (dokładnie w tym samym dniu co DJIA) osiągnął historyczny szczyt na poziomie 1575 pkt. Późniejsze spadki również były wyjątkowo mocno skorelowane z zachowaniem Dow Jones - dowodem tego jest chociażby fakt, że S&P500 osiągnął dno spadków zaledwie dzień później niż DJIA, czyli 7 marca 2009 r., kiedy jego wartość spadła do 667,66 pkt. Zasięg spadków od historycznego szczytu do dna bessy wyniósł 57,6%, co oznacza że był nieznacznie większy niż w przypadku opisywanego wcześniej Dow Jonesa, który obejmował jednak znacznie węższy wycinek rynku (trzydzieści wobec pięciuset spółek).

Reklama

S&P500 w pełni odrobił kryzysowe spadki 10 kwietnia 2013 r., wyznaczając nowe historyczne maksimum na poziomie 1587 pkt. Zanegowanie bessy wywołanej kryzysem zajęło mu ponad miesiąc dłużej niż indeksowi DJIA.

Europejskie giełdy nie pozostały obojętne na to, co działo się za oceanem. Czołowy indeks największego europejskiego parkietu, jakim jest niemiecki DAX, zareagował jednak z pewnym opóźnieniem. 1 stycznia 2008 r. osiągnął ówczesne maksimum na poziomie 8067 pkt. Spadki były jednak znacznie bardziej dynamiczne niż w przypadku głównych amerykańskich indeksów - DAX w zaledwie trzy tygodnie spadł bowiem do poziomu 6460 pkt., tracąc tym samym 20%. Do dna bessy wciąż było jednak daleko. Dołek na DAX-ie został osiągnięty 9 marca 2009 r. (dwa dni później niż S&P500 i trzy dni po DJIA) przy wartości 3602,62 pkt., co było równoznaczne ze spadkiem o ponad 55% od szczytu.

Do pełnego odrobienia kryzysowych spadków i wybicia nowych historycznych maksimów doszło 3 maja 2013 r., kiedy DAX zakończył sesję z wyceną 8122 pkt.

Mimo, że amerykański kryzys finansowy z teoretycznego punktu widzenia nie miał bezpośrednio negatywnego wpływu na polską gospodarkę i rynek kapitałowy, to globalne załamanie nastrojów inwestorów znalazło błyskawiczne odbicie również na warszawskiej giełdzie.

Reklama

Indeks dwudziestu czołowych spółek z GPW, jakim jest WIG20, zareagował na kryzys za oceanem niemal w dokładnie taki sam sposób jak amerykański Dow Jones.

Od 2003 r. na naszej giełdzie panowała hossa, w ramach której WIG20 urósł o ponad 250%. Wierzchołek wzrostów miał miejsce 29 października 2007 r. przy wycenie na poziomie 3940,5 pkt. Od tego momentu rozpoczęły się spadki, a warto przypomnieć, że ówczesny szczyt Dow Jones Industrial Average został wybity niecałe trzy tygodnie wcześniej, zaś później trend uległ odwróceniu. Korelacja zachowania obu indeksów jest więc ewidentna, co jeszcze lepiej obrazuje poniższy wykres.

Dno spadków WIG20 zostało osiągnięte 18 lutego 2009 r., przy kursie 1253,20 pkt. co oznacza że trend spadkowy trwał ponad piętnaście miesięcy, zaś jego zasięg wyniósł -68,2%. Co ciekawe, Dow Jones osiągnął dno spadków niecałe trzy tygodnie później.
„Przedkryzysowy” wierzchołek WIG20 był jednocześnie historycznym szczytem notowań warszawskiego indeksu. Oznacza to - jak nietrudno się domyślić - że w przeciwieństwie do czołowych indeksów giełdowych, WIG20 nigdy nie odrobił spadków z końca 2007 r., zaś trwająca niemal dekadę hossa na globalnych parkietach całkowicie nas ominęła.

Masz ciekawy temat? Napisz do nas

Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem?

Masz ciekawy temat? Napisz do nas

Napisz do redakcji


Darek Dziduch

Darek Dziduch

Redaktor portalu FXMAG i wydawca magazynu Inwestor. Nagrywa na YouTube materiały edukacyjne, poruszając tematy związane przede wszystkim z inwestycjami, finansami osobistymi i gospodarką.

Obserwuj autoraTwitter


Reklama

Czytaj dalej